niedziela, 8 grudnia 2013

Magazyn Aktivist

Zachęcamy do zajrzenia na stronę Aktivista, gdzie możecie przeczytać wywiad z Ewą Majdecką o Projekcie Warszawianka!

Czytajcie tutaj! :)


wtorek, 17 września 2013

Bez "Białego misia" nie mogło się odbyć.

O warszawskich klubach i przedsiębiorstwach rozrywkowych, o tym, w czym Adria i Kaukaska były lepsze od Luxa, skąd wziął się Rysiek Rynkowski i Grzesiek Markowski i dlaczego nie grają razem w zespole oraz o tym, ile "Wodzireja" było w rzeczywistości w rozmowie z panią Janką Wrońską, członkinią wielu dansingowych zespołów od lat 70-tych do 90-tych.


Jak to się zaczęło? Jak to się stało, że znalazła się Pani w takim zespole? Co to był za zespół?

Zaczęłam pracę w nocnych programach, nie na dansingach, jako członek zespołu wokalnego. To był taki zespół sprzed paru dobrych lat, nawet sprzed parudziesięciu. Nazywał się Victoria Singers. Tam był między innymi Rysiek Rynkowski i Witek Paszt, którzy później stworzyli zespół VOX. Poszłyśmy z koleżanką rodzić, to tak się trafiło. Nie zrobiłyśmy w związku z tym kariery. Grzesiek Markowski odszedł do Perfectu trochę wcześniej. To był taki trzon. Ale wtedy śpiewaliśmy tylko w programach nocnych.

Czyli po prostu koncerty.

Koncerty, tak. To znaczy dokładnie to program nocny to był zawsze taki punkt programu, przerywnik na dansingu w chyba każdym lokalu. Program nocny zaczynał się o północy, o 23. Nie wcześniej. Śpiewaliśmy do 40 minut. Przyjeżdżała cała ekipa z konferansjerem, z wykonawcami. Byli iluzjoniści, tancerze. To w ogóle nie było związane z nami. Jeżeli była piosenkarka, to też nie z naszego zespołu. Oni po prostu przyjeżdżali, mieli jakiś tam wyreżyserowany program. Trochę później zaczęłam wyjeżdżać na kontrakty muzyczne. Dzięki temu trochę zwiedziłam. Przyznam, że pewnie nigdy w życiu bym tam nie dojechała. Były i Emiraty, i Jordania, i Japonia. Moja praca pozwoliła mi obejrzeć kawałek świata. Po powrocie musiałam się dostosować do tej naszej polskiej rzeczywistości. Także grało się wtedy w lokalach, na dansingach, na jakichś tam potańcówkach. Podstawą były lokale, które zmieniało się co jakiś czas. Wiele zależało od kontaktów z kierownictwem. Jeżeli podobaliśmy się kierownikowi sali i kierownikowi restauracji, to można było grać latami. Praca była na tyle ciężka, że na ogół to było w ogóle bez wolnych dni. Nie było niedziela, sobota, poniedziałek tak jak to bywa w teatrach. W tych lokalach mieliśmy swoich bywalców, którzy, chyba nie oszukam, gdybym powiedziała, że przychodzili codziennie. To była ich rozrywka. Oni po pracy szli pobawić się, coś zjeść, potańczyć. Zatrudniały nas ZPR, czyli zjednoczone przedsiębiorstwa rozrywkowe. Albo Estrada. Bo też zależało, które przedsiębiorstwo, który lokal ma. Jeżeli knajpa była dobra, było dużo ludzi, duża rotacja klientów, gości, to czasami nawet po parę miesięcy nie chodziło się po pensję. To, co zarobiliśmy, to było granie na życzenie. Obowiązywały różne stawki. Na pewno przekraczało to pensję nawet trzykrotnie. Pensje to były jako taka podstawa. Wszyscy nas zatrudniający dyrektorzy w tych poważnych instytucjach wiedzieli, że jak jest dobry lokal, to zespół będzie się trzymał, nawet za najniższą ustawową stawkę. Było wiadomo, że nie z tego będzie się żyło.

To może wróćmy do początku. Najpierw zaczęła Pani śpiewać w zespole, który miał swoje wstępy, koncerty.

Akompaniował nam zespół albo robiliśmy to sami. Rysiek Rynkowski na fortepianie. Albo zespół, który miał nasze utwory. Oczywiście nie byliśmy jedyni. Był konferansjer, był striptiz oczywiście, bo to przymusowo. Program nocny bez striptizu, to jakby go w ogóle nie było. Był iluzjonista. Jako gwiazda występowała często Marianna Wróblewska. Nazwisko dość znane w kręgach jazzowych. I to był początek. Skończyłam szkołę muzyczną, wydział piosenkarski, więc kontakty miałam już przed dyplomem. Później, ponieważ kończyłam Akademię Muzyczną na fortepianie, to wszystko przeniosło się trochę wyżej, o ten stopień. Wiedziałam, że będę robić w muzyce rozrywkowej, bo poważna mnie nie pociągała. A jeszcze wcześniej, jeszcze jako adept Stołecznej Estrady śpiewałam w chórkach dla Paulosa Raptisa. Wtedy to był jedyny raz, kiedy byłam na etacie. Rok cały. Później każdy był sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Już nie było żadnych granic. Dla mnie jest to bardzo istotne. W tym zawodzie nie może być ram, w których człowiek jest zamknięty. Jakieś perspektywy umykają mu przez to, że jest związany jakimiś umowami. Z jednej strony jest to dobrze, z drugiej oczywiście też nie bardzo. Wiadomo, że co zarobi, co wychodzi, to jest jego. Nie ma z góry ustalonej pensji. Czasami się zarabiało bardzo dobrze, a czasami to niemalże zbierało się butelki i pożyczało. A bo będę miał imprezę tam za miesiąc, to ci oddam.

Czyli ten pierwszy zespół i pewnie, jak rozumiem, ten kolejny to są kontakty szkolne?

Tak. To właśnie się tak zaczęło, że między nami, między kolegami. Potem nastąpiły kontakty z Teatrem na Targówku. Trzon ekipy, tego naszego zespołu, czyli Grzesiek Markowski był na Targówku, Andrzej Kozioł był na Targówku. Wtedy tak się poznawaliśmy, że ktoś tam chce grupę zorganizować. To zrobimy jedną próbę, zobaczymy. Fajnie, niefajnie. Człowiek był młody, nie miał żadnych zobowiązań. Trochę inaczej to wyglądało. Później, jak śpiewaliśmy już razem, urodziłam córkę, Zuzię. Wtedy też zorganizowałam zespół, ponieważ byłam strasznie rozżalona, że w związku z moją ciążą nie uwierzyli, że będę dalej śpiewać. Myśleli, że ugrzęznę w pieluszkach. No więc dwa tygodnie po porodzie zorganizowałam pierwszą próbę nowej grupy wokalnej. Na złość.

Czyli rozumiem, że VOX powstał dokładnie wtedy, tak?

VOX to jest dokładnie wtedy. I to dokładnie ten skład, poza Grześkiem. Ostatnio czytałam wywiad z Ryśkiem o tym, jak zaczynał. Wyciągnęliśmy go z operetki, bo on był pianistą. Zmuszaliśmy go do śpiewania, miał fajną barwę głosu. A on „nie, nie, nie! Nie ma mowy!”. Nie wyjdzie i nie zaśpiewa solo. A proszę bardzo, co było potem. Później była moja grupa, dwa na dwa. Czyli dwie panie, dwóch panów.

I wszyscy śpiewający?

Tak, tak. Same grupy wokalne. Mieliśmy swoje nuty i dawaliśmy zespołowi. Później to była już współpraca w stałych programach estradowych. To już nie były te nocne, tylko estradowe, organizowane. Był Tadzio Chyła, Ewa Śnieżanka. To są nazwiska, które wtedy brzmiały, jak to się mówiło, lokomotywy. Program, w którym jest jedno, dwa takie nazwiska, gwarantował pełną sprzedaż biletów. Notabene wtedy nie było problemów z załatwianiem imprez. To były tak zwane imprezy budżetowe. Fabryki, duże instytucje kupowały bilety w ramach KO, załatwiał to kulturalno-oświatowy. Sale były zapełnione. Po pięć imprez w ciągu jednego dnia. Oczywiście wyjeżdżaliśmy poza Warszawę - a to województwo katowickie, a to opolskie, a to zielonogórskie. No po całej Polsce. Tak zwane trasy.

Jeżeli mogłabym jakoś odróżnić ten pierwszy okres od tego drugiego. Te pierwsze imprezy, to rozumiem, że mieliście Państwo swój występ.

Tak, tak.

I byliście Państwo niezależni od reszty. W drugim okresie jako cała grupa prezentowaliście Państwo stały program.

W jednym składzie jeździliśmy pół roku. 10 dni do dwóch tygodni. I potem dwa tygodnie nic. Nie było też takiej potrzeby, bo po takich dwóch intensywnych tygodniach... To trwało dwa, może trzy lata. Potem wyjechałam na pierwszy kontrakt, do Emiratów.

 zdj. podczas występu w Abu Dhabi, 1985 r.


To cały zespół, czy tylko Pani?

Tylko ja. Ten zespół jakby się rozszedł. Każdy miał swoje sprawy. Wiadomo, koledze dziecko się urodziło i chciał mieć pewną pracę. Miałam szczęście, że moja mama siedziała z Zuzią, nie miałam tego kłopotu. Potem zresztą urodziła się też druga córka, więc obie hołubiła, a mamusia pojechała. Wtedy było już tak, że z różnych miejsc w jakiś tam sposób zostaliśmy wybrani. Była propozycja, trzeba było się skrzyknąć. To był zespół... trudno powiedzieć dansingowy... Akurat w tych krajach, w których graliśmy, mało kto tańczył.

O to chciałam się zapytać. Jak to wyglądało?

Nie tańczą. W Emiratach grałyśmy w hotelu, w którym mieszkałyśmy, to była damska kapela. Normalny skład - perkusja, klawisze, gitara, bas. Plus dwie wokalistki. Ja z koleżanką. Grałyśmy bodajże od godziny 21 do 23. Potem był show arabski i on potrafił trwać trzy godziny. Według kontraktu powinnyśmy jeszcze wrócić na dwie godziny, no ale jeżeli show kończył się o 2 w nocy, to szef do nas dzwonił, że już nie pracujemy. Zawsze marzyłyśmy, żeby oni rozwinęli się z tym showem. Natomiast tańców nie było prawie w ogóle. Oczywiście w przerwach były przebrania, więc na taki jeden występ to miałyśmy chyba cztery różne stroje, żeby jakoś to urozmaicić. To, co nadawało tej sytuacji, tym występom innych niż tutaj charakter, to to, że krajach arabskich kobiety same nie przychodzą. Jeżeli przychodzi para, to często z dziećmi i to często jest już małżeństwo. Tam są troszeczkę inne zwyczaje. A my z Polski, że białe, że dziewczyny i że śpiewają, grają, jak kapela.

Takie przedstawienie.

No tak. Z tym, że jakościowo to był bardzo dobry zespół. Dużo pracy w to wkładałyśmy. Nie tylko sam wygląd miał znaczenie. A oni jeżeli tańczą, to przy tym swoim shole. Podobnie w Jordanii, też nie tańczyli. Tylko tam byliśmy w trzy osoby. Już posługując się tymi zabawkami, że tak powiem, elektronicznymi, czyli ja grałam na klawiszach, kolega na gitarze, ale reszta podkładu szła z mini dysku, czy tam miksera muzycznego, bo po prostu mniej płacili. Oni chcieli muzykę, chcieli żywych ludzi, ale nie byli w stanie zapłacić za cały zespół. Także wtedy system też był taki, że grało się parę godzin, ale show był już na koniec naszej pracy. Nie groził nam powrót. Śpiewaliśmy chyba cztery godziny, nic męczącego. Mnie osobiście męczyło to, że goście nie tańczą.

 zdj. podczas występu w Abu Dhabi, 1985 r.

Że Pani się stara, a tu nic...

No więc o to chodzi! Człowiek nie był tak usatysfakcjonowany. Były czasami brawa, czasami coś tam w boki wpłynęło, gdzieś w nuty ktoś wrzucił, czy położył na klawiaturę, ale generalnie przychodzili słuchać. Bywało również tak, że codziennie przychodził ten sam skład. Siedzieli i słuchali, klaskali, napili się piwka. Kraje muzułmańskie nie przesadzają z alkoholem. Może dlatego nie tańczą? W Japonii tańczyli, ale musieli napić się dużo sake. Oni woleli swoje karaoke. W związku z tym mieliśmy na szczęście krótki program. Tu byłam w duecie z kolegą. Ja na klawiszach, on na gitarze. Mieliśmy taki program łącznie ze „Szła dzieweczka...” po japońsku. Ale oni w ogóle lubią te stare piosenki. Lubią Presleya. I mają duży sentyment do Polski. Oczywiście ci, którzy wiedzieli, gdzie jest Polska. Nie każdy wiedział, trzeba było im tłumaczyć. Sam występ trwał może ze 40 minut. Także to była taka perełka, wisienka na torcie.

Czyli Państwo byliście na końcu.

Tak. Potem już ewentualnie jak szef sobie zażyczył, gdy jakiś ważny boss przychodził ze swoimi gejszami - czy bylibyśmy łaskawi, żeby się dosiąść? No to my biali bylibyśmy łaskawi. Więc oni szczęśliwi. A ci z klubu byli zachwyceni, bo szło im whiskey, whiskey, whiskey! A to jakieś straszne pieniądze. W Japonii byliśmy pół roku, bo tam są tylko półroczne kontrakty. Takie są odgórne zarządzenia i ani jeden dzień dłużej. Więc jakby chcieli nam przedłużyć kontrakt, to przynajmniej na parę dni musielibyśmy pojechać na Okinawę, ponieważ tam jest ta strefa amerykańska. Więc żeby niby wyjechać.

I potem z powrotem.

Ale to już za długo pół roku. To jest jednak strasznie daleko. I inna kultura, inne klimaty. Fajnie jest, jak się tak opowiada, ale w sumie to też i dużo łez wylałam. Tęsknota i człowiek chciał jak najprędzej do domu.

Czyli te wszystkie kontrakty to były kontrakty z danym miejscem, z hotelem.

Tak. Z tym, że pośrednikiem był Bagartras. Potem jak już Bagaru nie było, to była prywatna agencja. Nie zawieraliśmy umowy bezpośrednio. Był agent, który nam to proponował. Materiały spodobały się. Jedziecie do Japonii? No jedziemy. No to już, załatwiamy. Akurat agent japoński przyjechał do Polski i ten nasz kolega z polskiej agencji oprowadzał go. Byli w jakimś lokalu. Goście, stali bywalcy bardzo nam pomogli. Wężykiem i to, i tamto. Zagraliśmy rock'n'rolla, wszystko, co nam podpowiedziano, że oni lubią. Japończyk myślał, że w tym lokalu jest taka zabawa. A ci goście między krzesłami, porwali go do tańca. Od razu jak najbardziej nas chciał.

A jaka była różnica między muzyką tutaj w Polsce, a tam? Co tam szło? Przy czym ludzie dobrze się bawili?

W Japonii trzeba było jedną, dwie lub trzy japońskie piosenki zaśpiewać po japońsku. W tej aranżacji, w tym ich stylu. Oni zachwyceni, że biały i że się nauczyli, i że dobrze to wychodzi. Poza tym w Japonii szły stare rzeczy. Presley, jakieś rock'n'rolle, z lat 60tych. Najukochańszy był „My Way”. Po japońsku też śpiewali. Oni strasznie lubili to karaoke. Jak już ktoś dorwał się do mikrofonu, to nie sposób było go oderwać. A u Arabów szły wszystkie najnowsze hity. Czyli wtedy, to były lata 80-te, to Michael Jackson, Jennifer Rush „Power of love”, Bonders Sisters.

Muzyka zachodnia.

Tak, zdecydowanie. Ale oczywiście jako dodatek do muzyki arabskiej. Jakaś Salamaya, Leyla... Z tych bardziej popularnych. Wystarczyło, że wyszło się na ulicę i muzyki arabskiej było po prostu multum. Także różniło się. Japończycy bardziej nawet jakąś polską piosenkę lubili. Chopina. O, to w ogóle! Jak kończyłam Akademię na fortepianie, to przynajmniej jedna czwarta studentów to byli Japończycy. Chopin pasował im klimatem. A w Jugosławii też najnowsze przeboje. Też jakieś polskie piosenki. W Niemczech na szczęście nie musieliśmy śpiewać po niemiecku, chociaż to nam sugerowali, że byłoby dobrze. Ale udało nam się. Tam też przeboje. W Emiratach oni byli tacy zachwyceni tymi najnowszymi przebojami. Wtedy nie było rapu raczej, żadnego techno. Były ładne, za przeproszeniem, piosenki.

Melodyjne.

George Michael. No różne, „Only you”, Jacksona, „Billy Jean” koleżanka śpiewała. Ona miała taki niski głos. Repertuarowo to nie powiedziałabym, żeby to odbiegało od tych naszych dansingowych.

zdj. Abu Dhabi, 1985 r.

Czyli w Polsce też podobnie, te zachodnie hity?

Tak. No oczywiście bez „Białego misia”, bez „Góralki Halki” to nie mogło się odbyć. „Nie było Ciebie tyle lat” Giżowskiej, coś Sośnickiej, Bajmu „Daj mi tę noc” to obowiązkowo.

Czyli to już jakieś późniejsze lata. To nie są lata 90-te?

Bajm już tak. Ale te „Góralki Halki” i te inne to są właściwie ponadczasowe. Całkiem niedawno jak graliśmy, to przyszedł do nas jakiejś starszej daty pan. A znacie to? No jak nie, jak tak!

A czy mogłaby Pani jakoś to czasowo uporządkować? Mówiła Pani o latach 80-tych. Kiedy był ten początkowy okres, kiedy ten drugi zespół?

Początkowy to był 1977 rok. W 1979 Zuźka się urodziła. Potem był ten czas tych tras i tych wyjazdów.

Po Polsce.

Tak. W 1983 roku jeszcze byliśmy tutaj na trasach, ale moja Baśka się urodziła. Pierwszy zagraniczny wyjazd to rok 1985, czyli Emiraty Arabskie. Potem już po kolei. Wyjazdy to nie było pasmo, tylko to było z przerwami rok-dwa-trzy lata. W zależności, jak była jakaś propozycja od razu, tak jak po Japonii. Zapytano się mnie, czy nie pojechałabym jako śpiewająca pianistka, to powiedziałam, że nie ma mowy! Na następne pół roku, jak jestem miesiąc dopiero w kraju?! A mam dwoje małych dzieci? Ale to jednak było tak, że ta baza była. No i 1992 rok to Jordania na 7 miesięcy. W 1996 roku Japonia.

Po raz drugi?

Nie, po raz pierwszy. W Japonii byłam tylko raz. Niedługo potem była Jugosławia. Następnie Niemcy. I cały czas z tą bazą w Warszawie. Z tą pracą. Bo niczym innym się nie zajmowałam. Tak żeśmy się śmiali, że my tylko umiemy grać i śpiewać. A tak naprawdę niczym innym nie będziemy się zajmować, bo nie chcemy.

zdj. Japonia, 1998 r.

To chyba przede wszystkim.

Zdecydowanie. Ale potem oczywiście sytuacja polityczna i życiowa, i wiek, nie oszukujmy się. Wiadomo, że człowiek zaczyna myśleć o jakiejś formie stabilizacji, żeby mieć co do garnka włożyć. Umówmy się, że młodych ludzi jest masa. Jak słucham tych różnych programów, to są naprawdę świetni. Więc uważam, że czas był jak najbardziej właściwy, żeby oddać tę pałeczkę. Zresztą ja, powiem szczerze, grywam tam na jakimś weselu, czy tam na jakiejś potańcówce, półprywatnej. Oczywiście za jakieś mniejsze pieniądze, ale nie czuję się już komfortowo. Uważam, że trzeba umieć się jakoś z godnością, zwłaszcza z tym zawodem, rozstać. Nie ma nic gorszego, niż się ośmieszać. Śpiewanie się nie zmienia, ale wygląd się zmienia. No, Foggowi i śpiewanie się zmieniło, ale miał już wtedy 90 lat. Pamiętam jego ostatnie występy. Żal mi go było, a to jest już chyba najgorsze, co może być. Jak słuchacz czuje żal, że występujący tak kurczowo trzyma się sceny. U aktorów jest nieco inaczej, bo może zagrać kogoś starszego. Ćwiklińska umierała stojąc i dociągnęła na scenie prawie do setki. A tutaj to nie, trzeba się ruszać, trzeba wyglądać. Czasem grywam, bo wielu ludzi ceni sobie takie starsze doświadczone zespoły, które wiedzą, jak zabawić.

Jak rozkręcić zabawę.

Tak! Od czasu do czasu śpiewam, ale wtedy się chowam za klawiszami, ubieram się na czarno, żeby nikt mnie nie zauważył. Oczywiście prowadzę zabawę, oczepiny, nie oczepiny, wszystko tak, jak trzeba. Ale to już nie jest to samo.

Czyli z takiej bardziej aktywnej działalności, kiedy Pani zrezygnowała?

2002-2003 rok?

Czyli jakieś 10 lat temu.

Wcześniej to właściwie co sobotę było jakieś wesele. Potem już coraz rzadziej, bo też mniej się ogłaszaliśmy. Jakoś tak to się rozmywało.

Chciałabym jeszcze wrócić do początku. Mówiła Pani o różnych lokalach i polityce, może to tak brzydko brzmi...

Była polityka!

O to też chciałabym zapytać. Ale może najpierw o te lokale. Teraz coraz częściej się do tego wraca. Kawiarni, może niekoniecznie z lat 80-tych, ale jeszcze z lat 50-tych. W ogóle wraca się do historii miejsc zabawy w Warszawie. Czy mogłaby Pani powiedzieć, jakie wtedy były lokale? Były jakieś podziały, gdzie kto chodził?

Tak, było, było. Zależało od zespołu, ale też od kieszeni. Były droższe, typu Kaukaska. To była historyczna knajpa w Domach Centrum przy ulicy Widok. Wjeżdżało się windą i nie było żadnego innego wejścia. Był windziarz. Tam zawsze było full. Oczywiście bardzo zmieniali się ci ludzie, po prostu kręciło się cały czas. Góra, dół, góra, dół, góra, dół. Jeszcze Adria, super ekskluzywna restauracja na Moniuszki, na tyłach Filharmonii. To jest nawet takie historyczne miejsce, bo tam na biały koniu wjechał generał. I to był rzeczywiście taki lokal, że o! Przyjeżdżali do Adrii! Ale to były lata 70-te, początek 80-tych. Już działały te bardzo ekskluzywne restauracje w hotelach. One były dla gości, których było stać na ekskluzywny hotel. Albo dla tych, którzy chcą się pobawić za duży pieniądz. Kongresowa też była.

Ale to już ogromna sala koncertowa.

Nie! Restauracja. To była restauracja, gdzie teraz jest jakiś klub. Schodziło się po schodach. Była tam fontanna. To było w Pałacu Kultury, ale nie miało nic wspólnego z Salą Kongresową. Taka bardzo duża restauracja, oczywiście w tych marmurach, z tą fontanną, w której niektórzy w przypływie dobrego nastroju nawet się kąpali. Były też takie mniejsze, gorsze lokale dla ludzi, którzy sobie przyjdą, wpadną na lufę i posłuchają muzyki, wezmą dziewczynę. Bardzo było demokratycznie, jeżeli chodzi o lokale, bo były takie dla każdego.

Każdy mógł znaleźć swoją półkę.

Mógł się jakoś umiejscowić. A jeżeli mu odpowiadało, to naprawdę był częstym gościem. Z tego restauracja żyła. Były takie lokale, gdzie byli bramkarze. Winogrona klientów na nich wisiały i dawali im w kieszeń. Masz, wpuść mnie! Gastronomia naprzeciwko dawnego Domu Partii to był wielki lokal. Graliśmy tam trzy lata. Śmialiśmy się, że to jest praca zmianowa. Pierwszy zespół zaczynał o 17. My przychodziliśmy chyba na 22 i zgodnie z umową mieliśmy grać do 2. A bywało, że kończyliśmy o 5 i wracaliśmy pierwszym autobusem z Nowego Światu.

A w których hotelach były dansingi?

W Bristolu. W Europejskim. Bardzo fajny, bardzo dobry zespół tam grał, nasi koledzy. Tak zwane Kamieniołomy. Schodziło się po schodkach w dół. Na górze był Lux i tam lądowaliśmy za karę, jak ktoś był niegrzeczny w innej restauracji. To będzie kara i idziecie grać do Luxa. A Lux to była taka stołówka. Tam były obiadki, kolacyjki. Ale też ci goście hotelowi, więc nie ma zabawy. Wszyscy woleli do tych Kamieniołomów. A tam mogliśmy tylko instrumentalnie, wolniutko, cichutko, nie za głośno.

Żeby nie przeszkadzać przy jedzeniu.

Tańców nie było tam żadnych.

Foksal, nie wiem, czy w latach 80tych...

Kameralna.

To było to miejsce złożone z trzech miejsc? Najpierw rano jedno, później po południu drugie, a wieczorem otwierało się dopiero trzecie, taki klub nocny?

Nie, trójkąt bermudzki to był Dom Chłopa, Sofia i Adria. Sofia była na samym końcu, bo tam była dyskoteka. Graliśmy, a potem była dyskoteka do samego rana. W Adrii grało się wcześniej i wcześniej kończyło. A Dom Chłopa, czyli Hotel Gromada to taki pośredni, bo tam też przychodzili specyficzni ludzie.. Tam przyjeżdżały wycieczki z okolic, ze wsi, z różnych miejsc. Zorganizowane wycieczki, które zwiedzały Warszawę. Wieczorem szli się bawi. To takie określone towarzystwo. Ludzie z Warszawy się tam nie garnęli. No chyba, że ktoś był niedopity. Wtedy już nawet tam poszedł. Ale ten trójkąt, o którym Pani mówi, to był trójkąt bermudzki. Lokale w promieniu kilku ulic. Sofia była na Placu Powstańców.

Powstańców Warszawy? Czyli to był Hotel Warszawa?

Hotel Warszawa też, tam na rogu. I tam też był dansing. Dlatego mówię, że gdzie się nie rozejrzeć, to był dansing. Tak samo na placu Konstytucji, MDM. Tam też była restauracja i dansing, i to bardzo lubiany i odwiedzany przez wszystkich. Co dwie ulice był lokal, w którym grało się, w którym coś się działo. A w tej chwili to nawet większości z tych miejsc już nie ma. Nie to, że nic się tam nie dzieje, ale ich już nie ma, są zlikwidowane.

zdj. występ zespołu RH Blues, około 1980 r.

A w których miejscach Pani śpiewała ?

Chyba we wszystkich. Pamiętam, że w centrum, w Domu Chłopa nie grałam. W Sofii grałam, w Vadii grałam, w Kongresowej, w Trojce. Trojka to była drugie takie miejsce w Pałacu Kultury, ale po drugiej stronie. Jako muzyce nazywaliśmy tę knajpę bokową. Bokowa, to znaczy odwiedzana przez wielu gości, którzy zamawiali piosenki. W Kaukaskiej też śpiewałam. Właściwie mogę powiedzieć, że we wszystkich. Nawet w takich miejscach, gdzie teraz znajdują się same banki. Na Marszałkowskiej była Odra, Tokaj. Tylko w niektórych grało się miesiąc, w innych trzy miesiące, a w innych parę lat. W Gastronomii śpiewaliśmy trzy lata. Chyba skądś wróciliśmy i tak już usiedliśmy w tej Gastronomii, bo to był bardzo dobry lokal. Potem kierownik przeniósł się do Astorii przy Rondzie Wiatraczna. Z Astorii pojechaliśmy na 7 miesięcy do Jordanii.

A które miejsce lubiła Pani najbardziej?

Chyba Gastronomię, bo tam byliśmy najdłużej. Przychodziliśmy jak do domu. Znaliśmy wszystkich kelnerów, sprzątających, kierowników. Gdy w innych miejscach byliśmy tylko na chwilę, na rok, to już szukało się czegoś lepszego lub jakiejś możliwości wyjazdu. Trasy wtedy już nie bardzo mi odpowiadały, bo jednak dużo czasu spędzało się poza domem. A dziewczyny już poszły do szkoły. Babcia już odmówiła współpracy i trzeba było siedzieć w domu. Potem jeszcze zgodziła się na tę Jordanię. Obie dziewczyny były już w szkole i to w szkole muzycznej. Trzeba było siedzieć i ćwiczyć. Mama na szczęście była nauczycielem muzyki, więc to nie był dla niej problem. No ale to było obciążenie, odpowiedzialność, wiadomo. Więc te wyjazdy już się rozmydliły i szukałam pracy tutaj na miejscu.

Chciałabym jeszcze zapytać o tę politykę. Jak ta polityka wkradała się w tę rozrywkę? Mówiła Pani o dwóch organizacjach, które miały pieczę nad różnymi lokalami.

Przedsiębiorstwa rozrywkowe. Przykra sprawa tak mówić, ale wiele razy wszystko zależało od dobrych układów z szefem przedsiębiorstwa. Niejednokrotnie było tak, że dopominali się łapówek, by załatwić ten lepszy lokal. Ci, którzy godzili się na płacenie, zawsze trafiali bardzo dobrze. My bardzo się buntowaliśmy. Nie godziliśmy się na to, żeby płacić za pracę, więc raz było lepiej, raz gorzej. Stąd mogę powiedzieć, że poznałam więcej miejsc. Miałam taką możliwość, nie usadziłam się w jednym miejscu. Zresztą wiem, że goście woleli taki swój zespół. Taki, który wchodzi i o, nasz zespół! W tej chwili to jest tak, że ojej, ci grali wczoraj i dzisiaj znowu tez grają? O matko! A jutro też grają? O rany! To będziemy musieli iść gdzieś indziej. Wtedy gdy widzieliśmy naszych stałych bywalców to na dzień dobry graliśmy utwory, które najczęściej zamawiali.

Czyli już tutaj jesteśmy u siebie.

Tak, moja orkiestra!

A te lepsze lokale, to była na przykład Adria, czy te hotelowe restauracje?

Tak, Adria. Też Victoria. To był Czarny Kot, super ekskluzywny i taki pierwszy hotelowy lokal. Hotel Warszawa. Tam grali nasi koledzy przez parę lat, dobry układ. Także polityka polegała na tym, że zarządzający tymi restauracjami byli zrzeszeni w Estradzie, inni w ZPRach.

Zespoły zgłaszały się do tych organizacji czy do konkretnych lokali?

Do organizacji.

Czyli oni rozdysponowywali swoimi miejscami.

Tak. Można było wcześniej wybrać się do kierownika restauracji i zapytać, czy może miałby ochotę posłuchać, czy odpowiadałby mu taki zespół. Pokazać, gdzie wcześniej graliśmy. A potem pójść do zarządzających i powiedzieć, że może do tej restauracji? Ale ostatnie słowo należało do niego. Oczywiście, że było też tak, że po dwóch tygodniach czy miesiącu kierownik mówił, że nie chce tego zespołu. No i wtedy nie było dyskusji, przedsiębiorstwa rozrywkowe nie miały prawa narzucić swojej decyzji. Kierownik restauracji zna gości, wie, co im się podoba, słucha ich opinii. W sumie to było najważniejsze zdanie.

Trzeba było się zrzeszyć lub zapisać do jednego z tych dwóch przedsiębiorstw?

Nie, nie. Można było być jednocześnie w obydwu. Między nimi nie było konkurencji. Oczywiście, że każde przedsiębiorstwo chciało mieć więcej lokali. Ten, kto daje prace, u tego się pracuje. Wiadomo, że w dwóch jednocześnie się nie zagra. Ale jeżeli gra się w jednej, a oferują lepsze warunki w drugiej, to podejmowało się decyzję, czy chce się zostać, czy iść grać do innego miejsca.

A czy w tym czasie były jakieś zespoły, które były bardzo rozchwytywane? Czy Pani zespół taki był?

Myślę, że były wyrównane. Był taki jeden z górnej półki. Przez cały czas siedzieli na zachodzie, pływali na statkach. W momencie ich powrotu lokale, zwłaszcza z gośćmi obcojęzycznymi, chciały ich zatrudniać. Wtedy od razu mieli pracę. Z buta, jak przyjechali. Dobrze operowali językiem angielskim, który wtedy nie był specjalnie popularny. Znali gości, ich gusta. Chyba na tym to polegało. Zawsze była walka o te lepsze lokale, w których są boki.


Z tego pierwszego wykształcił się Pani kolejny zespół, ale też zespół VOX. Czy były jeszcze jakieś osoby, które teraz są popularne albo były jakiś czas temu? Czy z tych zespołów dansingowych wykształciły się zespoły, które były znane nie tylko tutaj w Warszawie?

Nie bardzo. Jeżeli, to byli tacy, którzy dużo wyjeżdżali. I w branży to była ta popularność. A to ten, który pływa na statkach. A to ten, który ciągle siedzi w RFNie. Takich nazwisk specjalnych, publicznych, celebryckich to raczej nie było. Właściwie to nie było w ogóle ważne. W naszym zawodzie było istotne to, gdzie się gra.

Czyli to był prestiż.

Tak. Ale był przecież Andrzej Frajndt, zespół Partita, dość znany. Zespół założył chyba nawet wcześniej niż VOXy, też wieloosobowy. W tych lokalach brało się go za wzór. O, Andrzej Frajndt. Śpiewał w Particie, a teraz śpiewa w jakimś lokalu. Ale to były pojedyncze przypadki.

A czy te zespoły mogły być jakimś pierwszym etapem w karierze muzycznej? Czy takie zespoły, taki rodzaj wykonywania muzyki, zabawy, czy to mógł być jakiś kolejny etap jakichś dalszych kroków, dalszej kariery?

Można mówić nie o tych dansingowych karierach, ale tych z programów. Ktoś, kto śpiewał, stepował i robił to bardzo dobrze, to oczywiście była szansa, że jeżeli przyszedł jakiś menadżer, to wyciągnie go z tego kotła rozrywkowego. Zresztą podobnie było ze mną w tych śmiesznych chórkach, o których mówiłam na początku, z Paulosem Raptisem. Jakoś się skrzyknęliśmy. To były zupełne początki, byłam jeszcze przed dyplomem.

Czyli jeszcze przed Akademią Muzyczną?

Przed. To był 1975 rok? Jeszcze przed maturą.

Czyli ta klasa wokalna to jest liceum, tak?

Tak. To znaczy szkoła średnia, na Bednarskiej. Może teraz jest jeszcze gdzieś indziej, ale wtedy to była jedyna z wydziałem piosenkarskim. Z tej szkoły powychodziły różne znane osoby – Marlena Drozdowska, Edyta Geppert, Elżbieta Kiebłowska, Lidka Stanisławska, stara generacja, takie dobre podstawy.... Teraz Ewa Bem uczy tam piosenki. Obecnie wielu dobrych specjalistów udziela się tam.

Mówiła Pani, że bardziej interesowała Panią muzyka rozrywkowa niż klasyczna. Skąd decyzja, żeby pójść do Akademii Muzycznej akurat do klasy fortepianu?

Na fortepianie grałam od lat dziecięcych, skończyłam szkołę podstawową, też popołudniową, bo chodziłam do normalnej podstawówki. Oprócz tego popołudniami do tej szkoły muzycznej. A to samo było z Bednarską. Zrobiłam normalną maturę w liceum ogólnokształcącym. A ponieważ byłam związana z muzyką, z fortepianem, a dyplom zszedł mi się z maturą, to z automatu zdałam tam na fortepian. Ale zawsze ciągnęło mnie do śpiewania, swego czasu chciałam pójść do szkoły aktorskiej. Wtedy też utrwaliłam się w przekonaniu, że jednak wolę śpiewać, niż grać na fortepianie. Wiadomo, że musiałam umieć grać, bo to była pomoc przy śpiewaniu. Zrezygnowałam z muzyki poważnej i nie żałuję. Zrobiłam ten dyplom, żeby nie zmarnować tych lat, ale to wszystko było już na kopach. Jeździłam już w trasy, podróżowałam, żyłam innym życiem.

zdj. występ zespołu RH Blues, około 1980 r.

Nie wiem, czy oglądała Pani, czy pamięta Pani film „Wodzirej” Feliksa Falka?

Tak. Straszna szuja.

Tak. Główny bohater, czy w ogóle cały film pokazuje zaplecze wszystkich imprez, zabaw. Przekonywanie, łapówki. Jak Pani na to patrzy? Na ile jest to dla Pani prawdziwy obraz?

Nie miałam kontaktów z takimi ludźmi. Bo to już skrajne, skrajne przypadki... Ale słyszało się, słyszało. Film przedstawia trochę wcześniejsze czasy. „Wodzirej” to chyba początek lat 70tych. Także to na pewno tak było. Ten rynek rozrywkowy dopiero się wtedy rozkręcał. Koledzy głównego bohatera byli z innych zawodów, dopiero zaczęli się wkręcać w ten świat artystyczny. A on wykolegował wszystkich. Ale to jest możliwe. Mieści się w realiach. Wielokrotnie tak było, że graliśmy w jakimś lokalu i przychodzili koledzy, żeby posłuchać, miło. A następnego dnia, co wiedzieliśmy od kierownika, ponieważ był lojalny i chciał nas zatrzymać, mówi: ale macie fajnych kolegów. A co się stało? Ci, co wczoraj u was byli, kadzili, że świetnie gracie, że świetna zabawa. Następnego dnia byli u mnie rano i obsmarowali was, że oni zrobią to lepiej, że bardziej profesjonalnie. No więc na własnej skórze tego doświadczyłam.

A czy były w środowisku znane takie zespoły, że było wiadomo, że ktoś tam niezbyt uczciwie kombinuje?

No były, były.

Czyli było wiadomo, kto to jest.

Było wiadomo, jak się pojawia. Cześć, a super, przechodziłem właśnie.

Przypadkiem.

Mówię, o-ho. Akcja, akcja. No i rzeczywiście okazywało się. Nawet całkiem niedawno nam się to zdarzyło. Ze dwa lata temu? W Legionowie. Wyniosłam się z pl. Wilsona na wieś. A ponieważ to jest w okolicach Legionowa, to też tam zaczęliśmy szukać z kolegą w duecie jakiegoś lokalu. Znaleźliśmy takie miejsce w Legionowie, przyjęli nas bardzo fajnie, bardzo im się podobało. Graliśmy dwa razy w tygodniu, po trzy-cztery godziny. Pojawił się nasz kolega gitarzysta. Znaczy nie nasz, ale kolega, którego znaliśmy z tych różnych akcji. Niby byliśmy pierwsi, ale niestety. Przyszedł raz, dwa razy i nas wykolegował. Powiedział, że on zagra sam, za mniejszą kwotę. Poza tym mieszka tutaj obok i w każdej chwili może przyjść. I faktycznie mieszkał naprzeciwko tego lokalu, więc byłam zdziwiona, że tego lokalu jeszcze nie wyczaił, jak to się mówi. I zaproponował, że on w każdej chwili i dla każdego. Czy zabawa dla dzieci, czy stypa...

Każdy rodzaj imprezy.

A nam podziękowali. Także nie trzeba szukać aż u „Wodzireja”. Teraz jest o tyle niedobrze, że ci, którzy chcą grać na siłę, grają za tak skandaliczne pieniądze, że po prostu wstyd nawet powiedzieć. Trzymają się kurczowo. I jeszcze są takie przewalanki, że podbierają pracę.

Powiedziała Pani, że nie żałuje Pani tego wyboru, tej muzyki rozrywkowej. Mogłaby Pani jakoś to podsumować? Z czego jest Pani najbardziej zadowolona z tej drogi rozrywkowo-muzycznej?

Chyba z tego, że robiłam to, co lubię, to, co kocham, co sprawia mi ogromną przyjemność, mogłam zarabiać niezłe pieniądze i zobaczyć kawał świata. To chyba jest podstawa. Nie ma nic bardziej nieszczęśliwego, niż praca, która jest nieinteresująca, która nie sprawia przyjemności. To jest taka recepta, którą przekazuję moim córkom. Młodsza córka też się z tym boryka. Gra już od paru lat w Pustkach. Teraz z Zuzią założyły też Ballady i Romanse. To jest dosyć ciężki kawałek chleba, ale szczęściem jest to, że robi się to, co się kocha. Wiem, że jeżeli zajęłabym się muzyką poważną, pewnie wylądowałabym w szkole muzycznej i uczyłabym dzieci, czego nie lubię. Nie żałuję, naprawdę. Zresztą teraz też wybrałam takie zajęcie, które uwielbiam. Hoduję psy, zawsze miałam je w domu. Cieszę się, że na starość, jak to się mówi, nie musiałam pracować gdzieś, gdzie nie chcę. Pracuję w psim salonie, strzygę yorki. Człowiek nie może się unieszczęśliwiać.


A jak ocenia Pani dzisiejszy rynek muzyczny, porównując do tego, co było kiedyś? Widząc też, jak Pani córki sobie radzą.

Z jednej strony jest łatwiejszy, z drugiej trudniejszy. Jeżeli ma się pieniądze, to można samemu nagrać płytę. Dawniej tego nie było. Potrzebna była wytwórnia i jakieś bardzo poważne układy. W tej chwili wystarczy mieć 20 tysięcy, żeby nagrać całkiem niezłą płytę. A jeśli ma się fajnego, dobrego menadżera, który to wszystko pociągnie, to można zaistnieć. Z drugiej strony jest ogromna konkurencja. Dawniej takiej nie było. Dawniej byli lepsi, gorsi, ale nie było takiego multum dobrych zespołów, dobrych wokalistów, takich naprawdę z pomysłami. My, mówię o moim pokoleniu, niestety trafiliśmy na zły czas, bo trafiliśmy w tę szczelinę. Wtedy, kiedy człowiek mógł się najwięcej rozwijać, to był stan wojenny, przeciąganki polityczne. To miało dla nas bardzo duże znaczenie, jeśli chodzi o pracę, rozwój, karierę.

  zdj. występ zespołu RH Blues, około 1980 r.

Ale wcześniej tych zdolnych ludzi nie było, czy nie mieli możliwości zaprezentowania się?

Chyba nie mieli możliwości. Był festiwal piosenki radzieckiej w Zielonej Górze, były przesłuchania, eliminacje. Też występowałam. To nic nie wnosiło. Może była propozycja Polskich Nagrań, by nagrać jakąś tam płytę z kimś. Do chórku czy coś takiego. O, wygrała, była w pierwszej dziesiątce, to niech ma. Był festiwal piosenek wojskowych w Kołobrzegu. Było Opole, ale ono było obwarowane przez tych naszych Czerwonych Gitar, Krawczyków, Rodowicz.

To też chyba określony rodzaj muzyki. Gdyby ktoś chciał coś innego, to pewnie nie tam.

Stamtąd wyszło trochę ludzi, chyba Sipińska, Rodowicz, Alicja Majewska, Sośnicka.

Ale to też jest dość podobny rodzaj muzyki. Jeżeli ktoś chciał coś bardziej innego, to....

Nie, nie, inne to nie miało możliwości. Ludzie tego nie słuchali. Dużo też zależało od tego, co puszczali w radio. To bardzo ustawia gusta muzyczne.

A jakieś nurty poza tym głównym obiegiem? Były takie miejsca studenckie lub radia harcerskie...

Studenckie! Była FAMA, to był festiwal studencki w Świnoujściu. W tej chwili chyba jeszcze też coś tam jest, ale to już nie jest to samo. Wtedy był jako jedyny. Był festiwal piosenki aktorskiej we Wrocławiu. Śpiewałam wtedy poezję śpiewaną. Pamiętam, że w jury był Krzysztof Materna. Stworzyliśmy zespół na tę okazję. Kolega pisał piękne wiersze, a koleżanka komponowała do nich muzykę.

A czy jakieś takie miejsca były tutaj w Warszawie?

Dziekanka. Akademik Szkoły Muzycznej. Czasami w Szkole Teatralnej. Taki Klub Sigma na SGGW. Proxima. Tylko to nie ta Proxima, co jest teraz. Hybrydy. Były kluby studenckie, gdzie coś się działo. I politycznie, i kabarety były. Ten ruch studencki był dużym ułatwieniem. Tam byli przecież nie tylko sami studenci.

Rozumiem, że oni ściągali konkretny rodzaj kultury, mieli konkretne zapotrzebowanie na jakąś muzykę.

To była często piosenka polityczna, jak Jacek Kaczmarski, wiele różnych kabaretów. Ale w sumie było dużo mniej możliwości niż teraz. W czasie stanu wojennego był bojkot. W restauracjach nie grało się, nie jeździło się na żadne imprezy. To był taki czarny moment, kiedy wszystko siadło.

Rozmawiała Ewa Majdecka

czwartek, 5 września 2013

Konkurs!



Już w najbliższy wtorek (10.09) o godzinie 18 w księgarni Matras (Al. Solidarności 119/125 w Warszawie) odbędzie się spotkanie z autorem książki „Sześć pięter luksusu”. Cezary Łazarewiczem w swojej książce przedstawia pasjonującą historię kamiennicy przy ul. Brackiej 25 w Warszawie, znanej jako Dom Towarowy Braci Jabłkowskich, o którym mówiła przedwojenna Europa.

Gościem specjalnym będzie Jan Jabłkowski. Rozmowę wokół książki poprowadzi Ewa Winnicka.


W związku z tym wydarzeniem mamy dla Was konkurs! Do wygrania oczywiście książka „Sześć pięter luksusu” :)

Pomimo, że Dom Towarowy należał do BRACI Jabłkowskich, to znaczącą rolę w historii tej rodziny odegrały również kobiety. Zadanie konkursowe polega zatem na tym, aby przedstawić, opisać tę rolę.
Na Wasze propozycje czekamy do 10.09 (wtorek) do godziny 23.59. Ślijcie maile na projektwarszawianka@gmail.com. Wygrywa propozycja, która zostanie najlepiej udokumentowana. Odbiór nagrody - osobiście w Warszawie.

Zatem szukajcie! Dobrą okazją będzie oczywiście udział w spotkaniu z autorem i panem Janem Jabłkowskim - może to od nich uzyskacie odpowiedź na nasze pytanie?

Powodzenia!

wtorek, 3 września 2013

Pani Ela – fryzjerka z ulicy Koszykowej

Iza Kieszek z Okna na Warszawę zainspirowana filmem dokumentalnym Okiem warszawskiego fryzjera postanowiła porozmawiać z panią Elą z zakładu fryzjerskiego przy ul. Koszykowej. 
Iza - dzięki za możliwość udostępnienia tej relacji!



O wynikach tego spotkania czytajcie poniżej:


Gdzie strzygł się marszałek Piłsudski? Gdzie ukrywali się działacze podziemia? Jak robi się trwałą na wąsach? Niezwykła historia zakładu fryzjerskiego przy ulicy Koszykowej 64.

Zakład fryzjerski przy ulicy Koszykowej 64 mijałam wiele razy. Zwrócił moją uwagę nietypową wystawą, trochę jak z innej epoki, na której zawsze pyszniły się wyfiokowane głowy lalek. Później w sieci przypadkiem trafiłam na film dokumentalny Jakuba Polakowskiego Okiem warszawskiego fryzjera, jego bohaterką była, między innymi, Pani Elżbieta Wichrowska i zakład na Koszykowej. Historia tego miejsca zachwyciła mnie i postanowiłam je odwiedzić, a także poznać jego właścicielkę. Przywitała mnie urocza, serdeczna osoba, która z chęcią zgodziła się opowiedzieć o tym niezwykłym lokalu, a także zdradzić ciekawostki związane z 40-letnią historią jej pracy. Na rozmowę umówiłyśmy się pewnej czerwcowej soboty, żar lał się z nieba jednak w zakładzie panował miły chłód, a na stoliku stała patera z truskawkami. Po serdecznym powitaniu, rozpoczęłyśmy podróż w czasie.

Witryna zakładu przy Koszykowej 64
Witryna zakładu przy ulicy Koszykowej 64. (fot. Magda Liwosz)

IMGP0709
Zawsze eleganckie głowy lalek zerkają na przechodniów. (fot. Magda Liwosz)

Historia zakładu sięga przełomu XIX i XX wieku, kiedy powstała kamienica pod numerem 64. Od samego początku na parterze urzędował fryzjer. Niestety niewiele wiadomo o tamtym okresie, ale już od lat 30. XX wieku zachowana jest dokumentacja zakładu. Pani Ela pokazała mi plany architektoniczne pomieszczenia, a także różne dokumenty związane z działaniem salonu. Od 1930 roku kierował nim Ludwik Kowalewski, który później był szefem Pani Elżbiety. W owych czasach klientem zakładu był sam marszałek Józef Piłsudski. Salon działał przez cały czas trwania drugiej wojny światowej mimo, że jego właściciel został wywieziony. Zakład był idealnym miejscem do działań konspiracyjnych, tu wymieniane były informacje i tu można było się schować podczas łapanki. W podłodze głównego pomieszczenia znajdowała się klapa, pod którą kryło się zejście do piwnicy, z niej można było wyjść na malutkie podwórko, a stamtąd na ulicę Piękną. Nie raz to sprytne przejście ratowało życie działaczom podziemia. W 2013 roku zakład fryzjerski ponownie stał się świadkiem tajnych spotkań, ale już w innym wymiarze. W Hali Koszyki kręcono sceny do filmu Władysława Pasikowskiego Jack Strong, „zagrała” w nim także witryna zakładu a Pani Ela gościła u siebie ekipę filmową.

IMGP0699
Plany zakładu z lat 30. XX wieku. (fot. Magda Liwosz)

Pani Elżbieta Wichrowska pracę na Koszykowej rozpoczęła 1 czerwca 1973 roku, najpierw jako pracownica pana Kowalewskiego, później od 1983 roku, jako właścicielka. Zawodu uczyła się w rodzinnym mieście, Łomży, gdzie jej nauczycielka i mistrzyni, na pytanie czy Ela nadaje się do tego zawodu, odpowiedziała: „Mało, że się nadaje do zawodu, ona będzie pracowała do grobowej deski.” Te słowa były jak przepowiednia, Pani Ela pracuje jako fryzjerka nieprzerwanie od 50 lat i nigdy nie żałowała tego wyboru. Strzygą się u niej całe pokolenia Warszawiaków, babcie, ich dzieci i wnuki, najmłodsza klientka ma 10 miesięcy. Z wieloma osobami fryzjerka zaprzyjaźniła się, stała się dla nich ważna, czego dowodem może być prezent, jaki kiedyś otrzymała od klientki na imieniny, 1500 kwiatów! Wśród stałych bywalców salonu były też znane osoby takie jak np.: aktor Janusz Zakrzeński, bokser Jerzy Kulej i jego żona Helena, dziennikarka Teresa Torańska.

Pani Elżbieta Wichrowska w swoim zakładzie. (fot. Magda Liwosz)



W trakcie naszej rozmowy Pani Ela udzieliła odpowiedzi na wiele pytań, poniżej kilka z nich.

Zakład znajduje się tu od początku powstania budynku?

Tak, tak jak jest. To wszystko co Pani widzi, ta witryna to jest cały czas, tak jak było od powstania. To pamięta wojnę, tu nie było zniszczeń, budynek obok legł w gruzach, ale ten nie. W trakcie wojny szefa wywieziono, ale pracownicy tu byli i pracowali. U fryzjera można było wszystko robić, omawiać różne sprawy, przekazywać sobie różne informacje, tu się odbywały wielkie konspiracje. A przed wojną strzygł się tu marszałek Piłsudski, przychodził do szefa. Były zdjęcia, ale jeden z pracowników je zabrał, ja je jeszcze widziałam, ale później przepadły razem z nim.

Dlaczego została Pani fryzjerką?

Zawsze chciałam zostać fryzjerką. Mój tata chciał, żebym była agronomką, ale ja nie. W moim rodzinnym mieście, Łomży, poszłam do Pani Ireny Zysk, wiedziałam od cioci, że tam poszukują pracowników do zakładu. Pani Zyskowa zgodziła się mnie przyjąć. Były w tym czasie trzy ucznnice, ja byłam najmłodsza. Po odbytej nauce szefowa chciała, żebym została, ale ja chciałam wyjechać. Wyjechałam i nie żałuję tego, nie żałuję że jestem fryzjerką, nie żałuję, że pracuję na Koszykowej. Tak los pokierował, że jestem tutaj. Lubię tych ludzi, lubię to środowisko, dzięki tym ludziom żyję. W swoim życiu spotkałam wiele, bardzo życzliwych osób, najlepszym dowodem jest to, że przychodzą po tyle lat.

Jak wyglądał egzamin kończący naukę?

Trzeba było ostrzyc włosy, zrobić fale, potem pokazać, jak się robi trwałą. Potem uczesania, ja miałam fryzurę dzienną, wyciskanie fal, na jednej modelce, a na drugiej fryzurę wieczorową, bardzo strojną, loki, takie biedermeiry.

Jaką fryzurę lubi Pani najbardziej czesać?
Robię wszystkie fryzury, ale bardzo lubię robić fale. Jedną z moich ulubionych klientek jest Pani Hania z operetki warszawskiej. Właśnie jej czesałam takie przedwojenne fale.

Jak się robi takie fale?

Wyciska się, ręcznie.

Fryzura, którą zawsze będzie Pani pamiętać?

Bardzo możliwe, że jestem pierwszą fryzjerką, może nawet na świecie, która robiła trwałą na wąsach. Pan miał długie wąsiki i zażyczył sobie na wąsy trwałą, żeby mu nie wchodziły do zupy. Założyłam na wąsy osiem wałeczków, po cztery na każdą stronę. Klient był bardzo zadowolony i przyszedł drugi raz.

Jak zmieniają się Warszawiacy i Warszawa?

Kiedyś świat był inny, panowała większa życzliwość, ludzie się lepiej znali. W danym obrębie Warszawa była jak mała wioska. Na przykład Koszykowa, Lwowska, tu każdy znał swojego sąsiada. Teraz ludzie się odcinają, mieszkają w jednym bloku i się nie znają. Kiedyś było dużej więcej zażyłości między ludźmi, bardziej się wspierali. Były całe klany znajomych. Przedtem, kiedy wyjeżdżało się na urlop to klucze zostawiało się sąsiadce. Była odpowiedzialność i zaufanie. Wolałam tamtą Warszawę, tamten czas, chociaż to były trudne czasy. Wszyscy musieli brać udział w przymusowych czynach społecznych, odbudowach, pochodach, ale poznawali się, jedli razem śniadanie, rozmawiali. Było ciężko, ale ludzie byli dla siebie bardziej życzliwi.

Jakie jest Pani ulubione miejsce w Warszawie?

To miejsce, bardzo lubię tę ulicę, ten klimat, ten zakład, lubiłam starą Halę. Kiedy zamykano Halę, zrobiłam wielkie zapasy, sama się teraz z tego śmieje, ale dla mnie żaden inny sklep w Warszawie nie istniał. Tutaj się dobrze czuję, przyszłam tu na chwilę i nie żałuję nawet jednej sekundy, że zostałam na tyle lat. Bardzo też lubię Plac Konstytucji, dziesiątki razy tamtędy przechodzę, co i raz zerknę do góry i myślę, o! jeszcze tego elementu nie zauważyłam. A przechodzę tędy tyle lat.

Co niezwykłego jest w ulicy Koszykowej, w tej okolicy?

Tu są jeszcze inni ludzie. Tu mieszkają starzy warszawiacy, oni są inni. Ci ludzie się znają, każdy wie, że to jest córka Zosi, a to jest córka Krysi. Ci ludzie tworzą klimat. Jak byłam chora, dzwonili, czekali, nie poszli nic zrobić sobie z włosami, czekali na mnie. Pytali jak się czuję, czy już jest lepiej. To właśnie tworzy tę atmosferę, to jest to, czego ludzie potrzebują, czego im brakuje. Codziennej serdeczności.
Rozmawiała Iza Kieszek

środa, 26 czerwca 2013

Modystka



Zakład przy ulicy Grójeckiej 59/63, Tel. 22 823 68 44


 
 


Pani Barbara od 43 lat pracuje jako modystka. W zakładzie przy ulicy Grójeckiej, ręcznie szyje się kapelusze, ale nie tylko – jako jedne z ostatnich, albo nawet ostatnie, prowadzą usługę przerabiania kapeluszy. Klientki mogą przynieść do zakładu swoje stare okrycia głowy, które chcą przerobić według własnych upodobań. Czasami są to kapelusze z nietrafionych zakupów, ponieważ jak mówi Pani Barbara, kapeluszy nie można kupować przez internet, bez uprzedniego zmierzenia. Musi on pasować do owalu twarzy, sylwetki, a dobranie takiego kapelusza nie jest rzeczą prostą. Pomoc w tym zakresie można uzyskać właśnie w zakładzie przy Grójeckiej 59/63. Panie służą radą i dbają przede wszystkim o zadowolenie swoich klientek. Zdarza się, że klientki wracają po nowe kapelusze pamiętając pomoc, jaką otrzymały poprzednim razem. Kapelusze robione na zamówienie muszą idealnie pasować nie tylko kształtem, ale i do rozmiaru głowy, dlatego szycie na miarę gwarantuje to, że kapelusz nie będzie, ani za duży, ani za mały. Dodatkowo, zawsze po zmierzeniu przez klientkę, można jeszcze dokonać poprawek. Do Pań Modystek można przyjść z własnym pomysłem ulubionego fasonu, czy wzoru.


Choć Pani Barbara skończyła zawodową szkołę modystyczną, to mówi, że tak naprawdę wszystko co wie o szyciu kapeluszy, wie dzięki praktyce i doświadczeniu w pracy. W szkole zawodowej nauczyła się tylko podstawowych rzeczy - jak zrobić wykrój ronda, czy główki, jak szyć kapelusze słomkowe. Jednak dopiero rozpoczęcie własnej praktyki zawodowej pozwoliło jej rozwinąć umiejętności w tym kierunku. Oprócz tych manualnych, praca modystki wymaga także dodatkowej umiejętności - wyczucia smaku.


Technik wykonania kapeluszy jest wiele. Kapeluszy z filcu się nie szyje, lecz prasuje małym żelazkiem i układa pod wpływem ciepła. Szycie następuje dopiero przy wykończeniu danego kapelusza – robieniu lamówki, bądź dekoracji. Inaczej jest z kapeluszami z futra. Najpierw prasuje się podkład z filcu, który ma pełnić funkcję usztywniającą kapelusz, by futro utrzymało odpowiedni kształt i kapelusz się nie łamał. Z futra wykraja się „główkę” i rondo, po czym nakłada się na mokro na usztywnienie i modeluje. Wtedy pozostaje zszycie wszystkich części oraz wszycie podszewki i ozdobienie. Niezbędne do wykonania kapelusza są drewniane formy, które nadają kształt „główki”, a ta może być różna: płaska, cylindrowa, okrągła, „po męsku”. Także pora roku ma znaczenie i wpływ na to, jaki kapelusz się nosi. Są kapelusze zimowe, jak wspominane z futra, letnie, np. słomkowe (z rachii - dawnej, prawdziwej słomy, która teraz jest już nie do zdobycia, gdyż zastąpiły ją sztuczne tworzywa), bądź z usztywnianej koronki bawełnianej, są kapelusze wiosenne, ale także takie, które można nosić praktycznie w ciągu całego roku, jak te z filcu. Oprócz kapeluszy, są także ręcznie układany turbany. Uszycie jednego kapelusza jest bardzo pracochłonne, trwa parę godzin, czasami nawet i dwa dni. Oprócz wspomnianych materiałów używa się także wełny i atłasów.


Sprzedaż jest zawsze bezpośrednia, gdyż jak mówi Pani Barbara, liczy się sprzedaż do konkretnej klientki. Ważne jest, by klientka mogła przyjść przed kupieniem kapelusza i go zmierzyć, a ponieważ jest na miejscu pracownia, można dokonać odpowiednich poprawek, tak by kapelusz był dopasowany. 
 

         Zawód modystki jest coraz rzadziej spotykany. Panie, które wciąż jeszcze szyją kapelusze muszą radzić sobie z szeregiem problemów. Coraz mniej osób kupuje ręcznie szyte kapelusze, głównie osoby starsze. Zdarza się jednak także, że do pracowni przychodzą eleganckie młode kobiety. Kiedyś, przed okresami takimi jak Święta Wielkanocne, czy Wszystkich Świętych ruch w sklepie znacznie się wzmagał i trzeba było pracować nawet do 22.00, żeby zrealizować wszystkie zmówienia. Dzisiaj kapelusze kupuje się w sklepach i na bazarach, mimo, że zwykle są one produkowane masowo w jednym fasonie i w jednym rozmiarze. 
 
Główną niedogodnością, z jaką borykają się modystki, jest brak materiałów i miejsc, gdzie można je zakupić. Trudno jest dostać takie surowce jak słomkę na kapelusze słomiane, kapliny, czy ładne odcienie pilśniu – zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że to życzenie klientek jest najważniejsze i trzeba brać pod uwagę ich własne gusta. Prężnie działające niegdyś fabryki takich surowców, dzisiaj już nie pracują, a zapasy materiałów powoli się kończą. Nawet wstążki, takie jak się używało kiedyś i które można było ładnie formować, dzisiaj zostały wyparte przez te ze sztucznego tworzywa, a efekt nie jest już niestety ten sam.


        Powodem zamknięcia wielu pracowni modystycznych jest podniesienie czynszów lokalowych nawet o 100%. Tego też obawia się Pani Barbara, bo jak sama mówi, wokół jej pracowni są tylko banki, które powoli wypierają drobne rzemiosło z lokali.


Wysłuchała i sfotografowała Monika Zajkowska



Praca powstała w ramach projektu CARIDIS, który polega na stworzeniu katalogu ginących zawodów w Europie. Szczególnym aspektem projektu jest zwiększenie zaangażowania dorosłych słuchaczy w życiu społecznym. Dorośli kursanci instytucji partnerskich są zachęcani do zbierania informacji o ginących zawodach, analizowania ich, opracowywania oraz dzielenia się wiedzą związaną z ochroną dziedzictwa etnograficznego i kulturowego.

http://caridis.eu/




środa, 12 czerwca 2013

Repasaczka

Wszyscy się dziwią, że ja robię bez okularów.

Zakład usługowy
Artystyczne cerowanie garderoby, repasacja rajstop (p. Danuta Sobótka), usługi krawieckie
ul. Wilcza 26
00-544 Warszawa
tel. 22 629 05 85
pon. - pt. 11.00-18.00

Ja pracuję, proszę panią, 50 lat.

Chodziłam na kurs, pierwsze były na Podwalu. Repasacyjne, krawiectwa. Różne takie. Robiło się kursy półroczne, roczne. Już teraz żadnych kursów nie ma. Nie uczą, nie ma. Dawniej to były kursy stolarskie, tokarskie. Teraz wszystko już jest zaniechane. Już Podwala nie ma.

Wtedy była osoba, która wykładała repasację. Każdy musiał kupić sobie maszynkę. Pokazywano i w ten sposób uczyło się.

W ogóle to kiedyś była Spółdzielnia Pożyteczna. Potem Pożyteczna połączyła się ze Spółdzielnią Moderna. A później Moderna już zanikła i każdy przeszedł na prywatyzację. I my jesteśmy z prywatyzacji. Tutaj na Wilczej pracuję ze 30 lat. Jesteśmy na własnym rozrachunku. Wynajmujemy zakład od ZGN.

Jak w PRLu nie było tych rajstop, to wszystkie zniszczone rajstopy przynoszono do naprawy. Było bardzo dużo pracy. Bardzo dużo. Przyjmowało się i układało rajstopy w workach. Z taką datą, z taką datą, z taką datą. Było dużo tych repasaczek. Jak jedna nie wyrabiała, to dawało się drugiej. Naprawdę było tyle pracy, że nie dało rady tego przerobić. 


Czasami klientka płacze za rajstopami.

W tej chwili pończochy też są bardzo modne. Ładne pończochy są bardzo drogie, bo kosztują 70-100 złotych. Też jest moda na rajstopy. Jak kupi się rajstopy za 4 złote, to nie opłaca się ich robić, jak naprawa kosztuje 3 złote. Ale są też rajstopy firmowe, które kosztują 200-250 złotych. To wtedy klientki robią. Również grubsze, takie jesienne rajstopy, bo też są drogie.

Teraz materiały są takie, że nadają się tylko do zaszywania. Bo nitka w rajstopach jest jak wata. To nie nadaje się do niczego. Z czego oni teraz to robią, to nie wiem, naprawdę. Kiedyś zresztą podobnie. Cały czas byle co. Nawet jak przywożą z zagranicy. Jeszcze gorsza chała, jak nasza, a niby firmowe. Czasami klientka płacze za rajstopami. Dała 180 złotych i już do wyrzucenia. Jak dowie się, że nie da się tego zrobić, to po prostu blednie. Albo wychodzi z bardzo dużym zszyciem. Tam, gdzie nie widać śladu, to można zrobić. Ale jak łydka, czy kolano, to kto to założy? Jak już taką panią stać na takie rajstopy, to już nie może być byle jakie zaszycie. A nie można tego zrobić. I kończy się złością.

Nie można powiedzieć dokładnie, ile czasu zajmuje naprawa. Czasami jedno oczko trzeba przerobić ręcznie. To wszystko zależy od gatunku, od wyrobu. Oczko może wymagać poświęcenia więcej czasu niż trzy oczka maszynką.

Igła i nitka

To jest igła, której nie można dostać. Tylko jeden człowiek je robi. Ma 70 lat. Znam go prawie 30 lat, może więcej. On tak mnie wspomaga, ale żeby komuś zrobić igłę, to nie. Muszę mieć przynajmniej z 10 igieł, żeby mnie zrobił. Przyjdzie moment, że on oślepnie. Wtedy będę mieć na zapas. Bo jak nie będę miała igły, to koniec. Już nie ma pracy. Miałam ostatnio przerwę prawie dwa miesiące, bo nie miałam igły. Pan zachorował, wyjechał i nie było komu robić. Tu się praca nagromadziła, że do tej pory nie mogę z niej wyjść. A to niech zostanie, to kiedy będzie igła, to pani zrobi. Dopiero teraz wychodzę z tych zaległości.

Nitki do naprawy są ze starych, zniszczonych pończoch. To muszą być pończochy. Z rajstop to jest taka wata. Widzi pani? To jest wata. Tego pani nie zaszyje. A z pończoch to jest cienka, sztywniejsza nitka.

Przez cały czas nie mam okularów. Taki mam wzrok, że do pracy, do czytania, to wszystko bez. Wszyscy się dziwią, że ja robię bez okularów, a to taka precyzyjna praca. Ja pani powiem, praktyka.



Maszynka

To też jest maszynka robiona przez tego pana. Silniczek jest z adaptera. Kiedyś były takie adaptery Bambino. Słyszała pani? To jest wyjęty silniczek w obudowie. Już nigdzie nie dostałabym takiej maszynki, już nikt takiej nie robi. Ale że mam dwie, bo jedną w domu, drugą tutaj, to jestem bardzo bogata. Jak jedna się popsuje, to jest i druga.

A jak była spółdzielnia, to było więcej maszynek. Sprowadzali je ze Szwecji, z Węgier. W ogóle kiedyś to wszystko było inaczej. Spółdzielnia musiała mieć, musiała dbać, żeby wszyscy mieli sprzęt.

Klientki

Różne kobiety przychodzą do mnie. W różnym wieku i z różnym wykształceniem. Eleganckie i mniej eleganckie. Bardzo eleganckie jak przynoszą i mówię, że zostanie ślad po załataniu, to nie zostawiają. A to mnie stać, żebym miała przyzwoite. Nie może mieć na nogach jakichś tam byle jakich zaszyć, prawda? 




Kiedyś to rajstopy były z polskich fabryk.

Z Łodzi. Pończochy, rajstopy, to wszystko. A teraz to sprowadzają z zagranicy. Włosi, nie Włosi. Różne przecież. Te bardziej luksusowe to chyba z zagranicy. Przedtem to były tylko polskie. Łódź i ewentualnie Zielonka pod Warszawą.

Kiedyś to w ogóle nie było rajstop. Tylko pończochy. A dopiero później weszły rajstopy. Nie było kolorowych. Czarne, cieliste, palone, takie brązowe, takie jasne cieliste.

Są też rajstopy ortopedyczne, gumowane, ale to właściwie robi się rzadko. Nie nadają się do naprawy. Igły są niedostosowane do tego rodzaju materiału. Ale robi się, bo coś tam zawsze pomaga się klientowi.

Wchodzą jakieś nowe produkty, robią coś nowego, z różnych materiałów. A igła została ta sama. Tak jak te 50-60 lat temu. Nic nowego nie robią. Ja i tak mam szczęście, że znam tego pana. Kilka osób tutaj dzwoniło i pani pytała się, gdzie może kupić igłę. Pytałam się tego pana, czy mogę podać jego numer telefonu. Niech pani nie podaje nikomu, bo tylko dla pani robię.

Kiedyś było dużo więcej punktów.

Na przykład u szewca - stoliczek i pani robiła repasację. W sklepach obuwniczych, na Marszałkowskiej. Tam w Salamandrze siedziała pani, nawet nasza koleżanka. Stoliczek rozłożony, takie biureczko i na tym biurku robiła. Inny sklep obuwniczy był przy Dworkowej. Też była pani. Też robiła. Nawet kiedyś jak była na urlopie, to brałam od niej pracę.

Teraz zostało już tylko kilka takich punktów. Zamykają się, starsi ludzie się wykruszają. 



Ginący zawód

Obecnie w Warszawie pracuje może jeszcze z 5 osób. Może nawet i nie. Naprawdę nie wiem. Była pani na Marszałkowskiej, przy Kinie Polonia. Starsza pani, prawie 80 lat, już zrezygnowała. Starsi ludzie poumierali.

Nie ma teraz żadnych preferencyjnych warunków dla rzemieślników. Traktują nas tak samo, jak kogoś, kto zarabia miliony. Z tej pracy nie można wyżyć, ale można dorobić do emerytury. Gdybym była sama w tym lokalu, nie zapłaciłabym komornego. Ale jesteśmy we trzy. Jak znacząco podniosą nam opłatę za wynajem, zrezygnujemy.

Gdyby były narzędzia, można byłoby kogoś przekonać. Są młode osoby, którym nauka ciężko idzie. Mogłyby nauczyć się tego fachu. Ale na czym? Gdzie on kupi maszynkę? Gdzie kupi igłę? I zaczyna się, i kończy. Bo ja swojej maszynki danej osobie nie dam.

Poza tym teraz wszyscy studiują. Jak słyszą, że nie zarobią 300 złotych dziennie, to już od razu śmieją się w twarz. No bo nie zarobią. Trzeba klienta przyjąć, trzeba klienta obsłużyć. Dziennie to można zrobić za 50 złotych, za 100 złotych, a czasami za 30 złotych. Zależy od pracy, jaką trzeba wykonać. Jak było więcej pracy, to robiło się w domu całą noc.

A ja to robię z zamiłowania. Lubiłam to i przy tym wypoczywałam. I nadal wypoczywam. Jak się zdenerwuję, to siadam do pracy i uspokajam się. Nie byłam aż tak bardzo zdolna w nauce, nie studiowałam, to wybrałam sobie taki zawód, jaki wybrałam. Jestem zawsze zadowolona ze swojej pracy, ze swojego wyboru.

Mam tyle lat, że może popracuję jeszcze 2-3 lata, bo już oczy nie będą pozwalały mi na wykonywanie pracy. Nie ma igieł. Nie ma maszyny. To już będzie po prostu zanikający zawód. I koniec.



Wysłuchała i sfotografowała Ewa Majdecka




Praca powstała w ramach projektu CARIDIS, który polega na stworzeniu katalogu ginących zawodów w Europie. Szczególnym aspektem projektu jest zwiększenie zaangażowania dorosłych słuchaczy w życiu społecznym. Dorośli kursanci instytucji partnerskich są zachęcani do zbierania informacji o ginących zawodach, analizowania ich, opracowywania oraz dzielenia się wiedzą związaną z ochroną dziedzictwa etnograficznego i kulturowego.

http://caridis.eu/