Żyjąc od projektu, do projektu trudno jest myśleć o kredycie. Trudno też planować zakładanie rodziny, kiedy pozostaje się bez źródła finansowania na kilka miesięcy, bo nie uda się uzyskać dotacji na zrealizowanie pomysłu. A jednak ciągle składa wnioski do Biura Edukacji Kulturalnej. Naszą rozmowę przerywa telefon od Praktyków Kultury. W przygotowaniu jest pięć projektów: dwa z uchodźcami, dom dziecka, szkoła i szczudła. Lena lubi jak „się dzieje”.
Lena Rogowska z wykształcenia jest teatrolożką, filozofką i absolwentką gender studies. W rzeczywistości animatorką kultury działającą w Stowarzyszeniu Praktyków Kultury, którego jest współzałożycielką. Zbigniew Hołdys na swoim facebooku pisze, że trzyma za nią kciuki. Jest młodą, piękną dziewczyną z odwagą w swych niezwykle zielonych oczach. Taką, o której nie pomyśli się, że przestrzenią jej pracy jest zakład poprawczy czy ponure podwórka Pragi. A to właśnie tam Lena praktykuje kulturę.
Najpierw okiełznała chłopców z Pragi.
W czasie studiów współpracowałam z teatrem niezależnym Remus. Chłopcy z okolicy nas tam nie lubili. Rzucali kamieniami w okna teatru. Niewiele wtedy wiedziałam o takich dzieciakach. Razem z Grupą Pedagogiki Animacji Społecznej wpadliśmy na pomysł by w coś ich zaangażować. Tomek ze Stowarzyszenia bardzo dużo nam o nich opowiadał. Pokazał mi, że tuż obok nas istnieje świat, który wcale nie jest taki różowy. Chciałam jakoś ułatwić życie tym dzieciakom.
Zrealizowaliśmy razem kilka projektów. Kobiecie niełatwo zdobywa się autorytet w takim środowisku. Bardzo trudno było wyizolować relacje damsko – męskie. Chłopacy nie godzili się na to, że nagle dziewczyna będzie nimi rządzić. Wcale nie chciałam rządzić, ale ktoś musiał koordynować prace. Poczułam jednak, że ich lubię i że oni lubią mnie. To było fajne uczucie.
Do Zakładu Poprawczego w Falenicy trafiła autobusem 146.
Opowiedziałam o swoim szalonym pomyśle dyrektorowi Sadowskiemu. Chciałam uczyć dziewcząt pieśni ludowych. „Droga wolna” - odpowiedział. Znajomi reagowali różnie. Niektórzy byli przerażeni. „Nie dość, że jedziesz pracować do poprawczaka, to jeszcze z dziewczynami” - mówili. Złożyłam odpowiednie wnioski, uzyskałam dotacje. Pół roku później rozpoczęłam warsztaty.
Było strasznie. Zajęcia rozpoczęły się w wakacje. Warsztaty były obowiązkowe, przyprowadzono 40 dziewczyn, przyszli też rodzice i strażnicy z zakładu. Stałam przed salą pełną ludzi razem z moją przyjaciółką Pagą. Nie umiałyśmy wtedy jeszcze śpiewać (uczeniem miała się zająć nasza koleżanka Monika, ale niestety nie mogła się zjawić z ważnych powodów). Byłyśmy twarde, ruszyłyśmy z pierwszą pieśnią. Fałszowałyśmy. Żeby wybrnąć Paga powiedziała, że tak właśnie się śpiewa tradycyjne pieśni i czasem można odnieść wrażenie, że się fałszuje.
„Skąd wy chłopcy wiecie, że ja miałam dziecię”
W czasie pracy było milion momentów zwątpienia. Dziewczyny rezygnowały. Przychodziły do mnie po zajęciach i mówiły po prostu: „Lena, ja już nie będę chodzić. To cześć”. Było mi przykro. Czasem się obrażały, były zazdrosne. Ważne jest by poświęcać po równo każdej tyle samo uwagi, one są na to bardzo wyczulone. Miały mi za złe, że którąś faworyzuje, choć nie robiłam tego celowo. Zdarzały się konflikty. Ale zawsze w końcu przepraszałyśmy się, rozmawiałyśmy i okazywało się, że jednak może być dobrze. Nieraz spędzałyśmy całe zajęcia leżąc na materacu i gadając. To też było ważne.
Pierwszy koncert wiązał się z lękiem. Przez zakład przewija się mnóstwo ludzi z zewnątrz. Przychodzą studenci i przeprowadzają z dziewczynami ankiety – one tego nienawidzą. Czują się wtedy jak „małpy w zoo”. Przed występem bały się, że ludzie przyjdą jedynie po to, by zobaczyć „dziewczyny z poprawcza”. Udało mi się je przekonać, że zgromadzą publiczność, która naprawdę chce usłyszeć te piosenki. Odkurzyłyśmy stary amfiteatr za zakładem. Mimo późnej jesieni, koncert odbył się na powietrzu. Zależało mi, by uzyskać atmosferę wolności. Przyszło dużo widzów, wielu z nich rzeczywiście się wzruszyło. Dziewczyny zbierały gratulacje. Czuły się wyjątkowo. Po koncercie jedna z nich powiedziała mi, że te pieśni są brzydkie, ale jak się je długo śpiewa, to zaczyna się płakać. Taki też był mój cel, kiedy do nich z nimi przyszłam. Chciałam, żeby w dziewczynach coś się otworzyło.
Wbrew pozorom pieśni pasują do dziewczyn. Są niepokorne. W jednej matka wyznaje, jak porzuciła własne dziecko. Albo zaszła w ciąże ot tak, a potem ją przerwała. Dziewczyny jednak chciały czegoś innego. Przynosiły mi własne teksty. Zaczęłyśmy rapować. I wtedy odkryłam jak moim pieśniom jest blisko do uwielbianego przez dziewczyny hip hopu. I tu i tu ktoś opowiada swoją historię. Odwołuje się do przeszłości, dotyka spraw trudnych, często osobistych. Przygotowałyśmy nowe koncerty, w nowej formie. Czymś niesamowitym było ściągnięcie do Falenicy francuskiego rapera Kohndo z La Cliqua z którym zrealizowałyśmy projekt Audiostacja.Falenica.
Skłodowska - Curie? Tak, mieszkałam na takiej ulicy!
Postanowiłam zrobić krok dalej. Zaprosiłam dziewczyny do udziału w „Całej w pikselach”. To był projekt skierowany do młodzieży, szukający w historii kobiet. Przyglądaliśmy się warunkom, w jakich zyły kobiety, zadawaliśmy pytania, dlaczego kobietom nie pozwalano studiować na uniwersytetach, posiadać majątków, pracować. Angażując w to dziewczyny z Falenicy chciałam wpłynąć na ich sposób widzenia kobiecości. One myślą, że świat jest rządzony przez mężczyzn i że to jest w porządku. W przeszłości napatrzyły się na dużo przemocy, ich mamy często były bite. Mają przekonanie, że kobiety powinny być słabe, a kiedy próbują być silne, to zamyka się je w zakładach.
Przygotowując je do tego przybliżałam im postaci polskich bohaterek. Na początku zapytałam, czy mogą jakieś wymienić. Cisza. Rzuciłam kilkoma nazwiskami. Nic im to nie mówiło. Gdy padło „Skłodowska - Curie”, jedna z dziewczyn poderwała się krzycząc: „ja wiem!”. Okazało się, że mieszkała kiedyś na ulicy Skłodowskiej - Curie.
Z „Całą w pikselach” trafiłyśmy do trzech warszawskich gimnazjów. Na początku dzieciaki trochę się bały „dziewczyn z zakładu”. Kiedy przyjechały, zobaczyli, że są zupełnie normalne: Przychodziły na zajęcia przygotowane. Miały nowe pomysły. Zagrały koncert dla dzieciaków. Pojawiło się nawet przekonanie, że to fajnie, że też „chciałbym do zakładu, tam się robi tyle ciekawych rzeczy„. Gimnazjum, to przecież taki okres, kiedy jest moda na to, by być niegrzecznym. Musiałyśmy tłumaczyć, że to wszystko wcale tak dobrze nie wygląda.
Różowo i niebiesko
Dziewczyny stanęły na wysokości zadania. Z gimnazjalistami było trudniej. Według scenariusza zajęć prosiłam najpierw uczniów by wymienili bohaterów historycznych. To pytanie jest podchwytliwe, nie dodawałam „i bohaterki”. Gimnazjaliści podawali tylko mężczyzn. Z czasem zauważali, że wśród wymienionych osób nie ma kobiet. Ale gdy pytałam, czy wiedzą dlaczego, bardzo często padała odpowiedź „Bo były głupsze”. „Cała w pikselach” pokazała, że mimo iż żyjemy już w innych realiach od małego kierujemy się według dwóch wydeptanych ścieżek. Dziewczynki na różowo, chłopcy na niebiesko. Próby wprowadzania zmian, choćby jak przez ten projekt są trudne. W jednym gimnazjum pewien chłopiec trafił do pani pedagog z wyrzutem, że ma podejrzenie, że te zajęcia prowadzą feministki. „Tak, Bartku – odpowiedziała wtedy pani pedagog. - Ale to nie jest zakazane”. Chłopak był zdziwiony: „To one mogą tu przychodzić?!”.
Uchodźcy, dom dziecka i szczudła
Nie jestem animatorką kultury z wykształcenia, chociaż tak pracuje. Na razie się tym zajmuje, nie wiem co będzie dalej. Teraz zbliża się termin składania wniosków, z Praktykami Kultury przygotowujemy pięć projektów: dwa angażujące uchodźców, jeden w domu dziecka, w szkole i warsztaty szczudlarskie.
Często słyszę pytanie, czy warto się tak się poświęcać. Nie czuję, żebym pracując z dziewczynami się poświęcała. To taki styl życia. Ale warto zobaczyć, że dziewczyny są w stanie uwierzyć, że wszystko jest możliwe. Nawet jeżeli ta wiara nie trwa długo. Często przegrywają w zderzeniu z rzeczywistością. Kiedy w zakładzie robią wszystko na komendę odzwyczajają się od samodzielnych decyzji. A prawdziwe życie składa się z samych samodzielnych decyzji. Ja z nimi pracuję, a potem ich wyroki się kończą. Wychodzą. Większość nie jest z Warszawy, wyjeżdżają więc daleko i mimowolnie kontakt się urywa. Jest coś we mnie, co się nie godzi na to, co się później z nimi dzieje. Opuszczając placówkę są pozostawione praktycznie same sobie. Życie jest trudne, sama sobie z nim często nie radzę, więc jak ma poradzić sobie osiemnastoletnia dziewczyna, która zamiast wsparcia od rodziny ma bagaż trudnych doświadczeń? Te dziewczyny naprawdę mają w sobie ogromny potencjał. Pisały fantastyczne teksty. Przyniosłam piosenkę Ewci na wykład z socjologii, który prowadziłam na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pani profesor była zachwycona tym tekstem. Stwierdziła, że nawet studenci, by czegoś takiego nie napisali. Z Ewcią akurat mam kontakt do dziś. Urodziła dziecko. Nie pracuje, uczy się. Jest szansa, że skończy gimnazjum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz