Zachęcamy do zajrzenia na stronę Aktivista, gdzie możecie przeczytać wywiad z Ewą Majdecką o Projekcie Warszawianka!
Czytajcie tutaj! :)
niedziela, 8 grudnia 2013
wtorek, 17 września 2013
Bez "Białego misia" nie mogło się odbyć.
O warszawskich klubach i przedsiębiorstwach rozrywkowych, o tym, w czym Adria i Kaukaska były lepsze od Luxa, skąd wziął się Rysiek Rynkowski i Grzesiek Markowski i dlaczego nie grają razem w zespole oraz o tym, ile "Wodzireja" było w rzeczywistości w rozmowie z panią Janką
Wrońską, członkinią wielu dansingowych zespołów od lat 70-tych
do 90-tych.
Zaczęłam pracę w nocnych programach, nie na dansingach, jako
członek zespołu wokalnego. To był taki zespół sprzed paru
dobrych lat, nawet sprzed parudziesięciu. Nazywał się Victoria
Singers. Tam był między innymi Rysiek Rynkowski i Witek Paszt,
którzy później stworzyli zespół VOX. Poszłyśmy z koleżanką
rodzić, to tak się trafiło. Nie zrobiłyśmy w związku z tym
kariery. Grzesiek Markowski odszedł do Perfectu trochę wcześniej.
To był taki trzon. Ale wtedy śpiewaliśmy tylko w programach
nocnych.
Czyli po prostu koncerty.
Koncerty, tak. To znaczy dokładnie to program nocny to był zawsze
taki punkt programu, przerywnik na dansingu w chyba każdym lokalu.
Program nocny zaczynał się o północy, o 23. Nie wcześniej.
Śpiewaliśmy do 40 minut. Przyjeżdżała cała ekipa z
konferansjerem, z wykonawcami. Byli iluzjoniści, tancerze. To w
ogóle nie było związane z nami. Jeżeli była piosenkarka, to też
nie z naszego zespołu. Oni po prostu przyjeżdżali, mieli jakiś
tam wyreżyserowany program. Trochę później zaczęłam wyjeżdżać
na kontrakty muzyczne. Dzięki temu trochę zwiedziłam. Przyznam, że
pewnie nigdy w życiu bym tam nie dojechała. Były i Emiraty, i
Jordania, i Japonia. Moja praca pozwoliła mi obejrzeć kawałek
świata. Po powrocie musiałam się dostosować do tej naszej
polskiej rzeczywistości. Także grało się wtedy w lokalach, na
dansingach, na jakichś tam potańcówkach. Podstawą były lokale,
które zmieniało się co jakiś czas. Wiele zależało od kontaktów
z kierownictwem. Jeżeli podobaliśmy się kierownikowi sali
i kierownikowi restauracji, to można było grać latami. Praca
była na tyle ciężka, że na ogół to było w ogóle bez wolnych
dni. Nie było niedziela, sobota, poniedziałek tak jak to bywa w
teatrach. W tych lokalach mieliśmy swoich bywalców, którzy,
chyba nie oszukam, gdybym powiedziała, że przychodzili
codziennie. To była ich rozrywka. Oni po pracy szli pobawić się,
coś zjeść, potańczyć. Zatrudniały nas ZPR, czyli zjednoczone
przedsiębiorstwa rozrywkowe. Albo Estrada. Bo też zależało, które
przedsiębiorstwo, który lokal ma. Jeżeli knajpa była dobra, było
dużo ludzi, duża rotacja klientów, gości, to czasami nawet po
parę miesięcy nie chodziło się po pensję. To, co zarobiliśmy,
to było granie na życzenie. Obowiązywały różne stawki. Na pewno
przekraczało to pensję nawet trzykrotnie. Pensje to były jako taka
podstawa. Wszyscy nas zatrudniający dyrektorzy w tych poważnych
instytucjach wiedzieli, że jak jest dobry lokal, to zespół
będzie się trzymał, nawet za najniższą ustawową stawkę. Było
wiadomo, że nie z tego będzie się żyło.
To może wróćmy do początku. Najpierw zaczęła Pani śpiewać
w zespole, który miał swoje wstępy, koncerty.
Akompaniował nam zespół albo robiliśmy to sami. Rysiek Rynkowski
na fortepianie. Albo zespół, który miał nasze utwory. Oczywiście
nie byliśmy jedyni. Był konferansjer, był striptiz oczywiście, bo
to przymusowo. Program nocny bez striptizu, to jakby go w ogóle nie
było. Był iluzjonista. Jako gwiazda występowała często Marianna
Wróblewska. Nazwisko dość znane w kręgach jazzowych. I to
był początek. Skończyłam szkołę muzyczną, wydział
piosenkarski, więc kontakty miałam już przed dyplomem. Później,
ponieważ kończyłam Akademię Muzyczną na fortepianie, to wszystko
przeniosło się trochę wyżej, o ten stopień. Wiedziałam, że
będę robić w muzyce rozrywkowej, bo poważna mnie nie
pociągała. A jeszcze wcześniej, jeszcze jako adept Stołecznej
Estrady śpiewałam w chórkach dla Paulosa Raptisa. Wtedy to był
jedyny raz, kiedy byłam na etacie. Rok cały. Później każdy był
sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Już nie było żadnych granic.
Dla mnie jest to bardzo istotne. W tym zawodzie nie może być ram, w
których człowiek jest zamknięty. Jakieś perspektywy umykają mu
przez to, że jest związany jakimiś umowami. Z jednej strony jest
to dobrze, z drugiej oczywiście też nie bardzo. Wiadomo, że co
zarobi, co wychodzi, to jest jego. Nie ma z góry ustalonej pensji.
Czasami się zarabiało bardzo dobrze, a czasami to niemalże
zbierało się butelki i pożyczało. A bo będę miał imprezę tam
za miesiąc, to ci oddam.
Czyli ten pierwszy zespół i pewnie, jak rozumiem, ten kolejny to
są kontakty szkolne?
Tak. To właśnie się tak zaczęło, że między nami, między
kolegami. Potem nastąpiły kontakty z Teatrem na Targówku.
Trzon ekipy, tego naszego zespołu, czyli Grzesiek Markowski był
na Targówku, Andrzej Kozioł był na Targówku. Wtedy tak się
poznawaliśmy, że ktoś tam chce grupę zorganizować. To zrobimy
jedną próbę, zobaczymy. Fajnie, niefajnie. Człowiek był młody,
nie miał żadnych zobowiązań. Trochę inaczej to wyglądało.
Później, jak śpiewaliśmy już razem, urodziłam córkę, Zuzię.
Wtedy też zorganizowałam zespół, ponieważ byłam strasznie
rozżalona, że w związku z moją ciążą nie uwierzyli, że
będę dalej śpiewać. Myśleli, że ugrzęznę w pieluszkach.
No więc dwa tygodnie po porodzie zorganizowałam pierwszą próbę
nowej grupy wokalnej. Na złość.
Czyli rozumiem, że VOX powstał dokładnie wtedy, tak?
VOX to jest dokładnie wtedy. I to dokładnie ten skład, poza
Grześkiem. Ostatnio czytałam wywiad z Ryśkiem o tym, jak zaczynał.
Wyciągnęliśmy go z operetki, bo on był pianistą. Zmuszaliśmy go
do śpiewania, miał fajną barwę głosu. A on „nie, nie, nie! Nie
ma mowy!”. Nie wyjdzie i nie zaśpiewa solo. A proszę bardzo, co
było potem. Później była moja grupa, dwa na dwa. Czyli dwie
panie, dwóch panów.
I wszyscy śpiewający?
Tak, tak. Same grupy wokalne. Mieliśmy swoje nuty i dawaliśmy
zespołowi. Później to była już współpraca w stałych
programach estradowych. To już nie były te nocne, tylko estradowe,
organizowane. Był Tadzio Chyła, Ewa Śnieżanka. To są nazwiska,
które wtedy brzmiały, jak to się mówiło, lokomotywy. Program, w
którym jest jedno, dwa takie nazwiska, gwarantował pełną sprzedaż
biletów. Notabene wtedy nie było problemów z załatwianiem imprez.
To były tak zwane imprezy budżetowe. Fabryki, duże instytucje
kupowały bilety w ramach KO, załatwiał to kulturalno-oświatowy.
Sale były zapełnione. Po pięć imprez w ciągu jednego dnia.
Oczywiście wyjeżdżaliśmy poza Warszawę - a to województwo
katowickie, a to opolskie, a to zielonogórskie. No po całej Polsce.
Tak zwane trasy.
Jeżeli mogłabym jakoś odróżnić ten pierwszy okres od tego
drugiego. Te pierwsze imprezy, to rozumiem, że mieliście
Państwo swój występ.
Tak, tak.
I byliście Państwo niezależni od reszty. W drugim okresie jako
cała grupa prezentowaliście Państwo stały program.
W jednym składzie jeździliśmy pół roku. 10 dni do dwóch
tygodni. I potem dwa tygodnie nic. Nie było też takiej
potrzeby, bo po takich dwóch intensywnych tygodniach... To trwało
dwa, może trzy lata. Potem wyjechałam na pierwszy kontrakt, do
Emiratów.
To cały zespół, czy tylko Pani?
Tylko ja. Ten zespół jakby się rozszedł. Każdy miał swoje
sprawy. Wiadomo, koledze dziecko się urodziło i chciał mieć pewną
pracę. Miałam szczęście, że moja mama siedziała z Zuzią, nie
miałam tego kłopotu. Potem zresztą urodziła się też druga
córka, więc obie hołubiła, a mamusia pojechała. Wtedy było już
tak, że z różnych miejsc w jakiś tam sposób zostaliśmy wybrani.
Była propozycja, trzeba było się skrzyknąć. To był zespół...
trudno powiedzieć dansingowy... Akurat w tych krajach, w których
graliśmy, mało kto tańczył.
O to chciałam się zapytać. Jak to wyglądało?
Takie przedstawienie.
No tak. Z tym, że jakościowo to był bardzo dobry zespół. Dużo
pracy w to wkładałyśmy. Nie tylko sam wygląd miał znaczenie. A
oni jeżeli tańczą, to przy tym swoim shole. Podobnie w Jordanii,
też nie tańczyli. Tylko tam byliśmy w trzy osoby. Już
posługując się tymi zabawkami, że tak powiem, elektronicznymi,
czyli ja grałam na klawiszach, kolega na gitarze, ale reszta
podkładu szła z mini dysku, czy tam miksera muzycznego, bo po
prostu mniej płacili. Oni chcieli muzykę, chcieli żywych ludzi,
ale nie byli w stanie zapłacić za cały zespół. Także wtedy
system też był taki, że grało się parę godzin, ale show
był już na koniec naszej pracy. Nie groził nam powrót.
Śpiewaliśmy chyba cztery godziny, nic męczącego. Mnie osobiście
męczyło to, że goście nie tańczą.
Że Pani się stara, a tu nic...
No więc o to chodzi! Człowiek nie był tak usatysfakcjonowany. Były
czasami brawa, czasami coś tam w boki wpłynęło, gdzieś w nuty
ktoś wrzucił, czy położył na klawiaturę, ale generalnie
przychodzili słuchać. Bywało również tak, że codziennie
przychodził ten sam skład. Siedzieli i słuchali, klaskali,
napili się piwka. Kraje muzułmańskie nie przesadzają z alkoholem.
Może dlatego nie tańczą? W Japonii tańczyli, ale musieli napić
się dużo sake. Oni woleli swoje karaoke. W związku z tym mieliśmy
na szczęście krótki program. Tu byłam w duecie z kolegą. Ja na
klawiszach, on na gitarze. Mieliśmy taki program łącznie ze „Szła
dzieweczka...” po japońsku. Ale oni w ogóle lubią te stare
piosenki. Lubią Presleya. I mają duży sentyment do Polski.
Oczywiście ci, którzy wiedzieli, gdzie jest Polska. Nie każdy
wiedział, trzeba było im tłumaczyć. Sam występ trwał może ze
40 minut. Także to była taka perełka, wisienka na torcie.
Czyli Państwo byliście na końcu.
Tak. Potem już ewentualnie jak szef sobie zażyczył, gdy jakiś
ważny boss przychodził ze swoimi gejszami - czy bylibyśmy łaskawi,
żeby się dosiąść? No to my biali bylibyśmy łaskawi. Więc oni
szczęśliwi. A ci z klubu byli zachwyceni, bo szło im whiskey,
whiskey, whiskey! A to jakieś straszne pieniądze. W Japonii byliśmy
pół roku, bo tam są tylko półroczne kontrakty. Takie są odgórne
zarządzenia i ani jeden dzień dłużej. Więc jakby chcieli nam
przedłużyć kontrakt, to przynajmniej na parę dni
musielibyśmy pojechać na Okinawę, ponieważ tam jest ta strefa
amerykańska. Więc żeby niby wyjechać.
I potem z powrotem.
Ale to już za długo pół roku. To jest jednak strasznie daleko. I
inna kultura, inne klimaty. Fajnie jest, jak się tak opowiada, ale w
sumie to też i dużo łez wylałam. Tęsknota i człowiek chciał
jak najprędzej do domu.
Czyli te wszystkie kontrakty to były kontrakty z danym miejscem,
z hotelem.
Tak. Z tym, że pośrednikiem był Bagartras. Potem jak już Bagaru
nie było, to była prywatna agencja. Nie zawieraliśmy umowy
bezpośrednio. Był agent, który nam to proponował. Materiały
spodobały się. Jedziecie do Japonii? No jedziemy. No to już,
załatwiamy. Akurat agent japoński przyjechał do Polski i ten nasz
kolega z polskiej agencji oprowadzał go. Byli w jakimś lokalu.
Goście, stali bywalcy bardzo nam pomogli. Wężykiem i to, i tamto.
Zagraliśmy rock'n'rolla, wszystko, co nam podpowiedziano, że oni
lubią. Japończyk myślał, że w tym lokalu jest taka zabawa. A ci
goście między krzesłami, porwali go do tańca. Od razu jak
najbardziej nas chciał.
A jaka była różnica między muzyką tutaj w Polsce, a tam? Co tam szło? Przy czym ludzie dobrze się bawili?
W Japonii trzeba było jedną, dwie lub trzy japońskie piosenki
zaśpiewać po japońsku. W tej aranżacji, w tym ich
stylu. Oni zachwyceni, że biały i że się nauczyli, i że dobrze
to wychodzi. Poza tym w Japonii szły stare rzeczy. Presley, jakieś
rock'n'rolle, z lat 60tych. Najukochańszy był „My Way”. Po
japońsku też śpiewali. Oni strasznie lubili to karaoke. Jak już
ktoś dorwał się do mikrofonu, to nie sposób było go
oderwać. A u Arabów szły wszystkie najnowsze hity. Czyli wtedy, to
były lata 80-te, to Michael Jackson, Jennifer Rush „Power of
love”, Bonders Sisters.
Muzyka zachodnia.
Tak, zdecydowanie. Ale oczywiście jako dodatek do muzyki arabskiej.
Jakaś Salamaya, Leyla... Z tych bardziej popularnych.
Wystarczyło, że wyszło się na ulicę i muzyki arabskiej było po
prostu multum. Także różniło się. Japończycy bardziej nawet
jakąś polską piosenkę lubili. Chopina. O, to w ogóle!
Jak kończyłam Akademię na fortepianie, to przynajmniej jedna
czwarta studentów to byli Japończycy. Chopin pasował im
klimatem. A w Jugosławii też najnowsze przeboje. Też jakieś
polskie piosenki. W Niemczech na szczęście nie musieliśmy śpiewać
po niemiecku, chociaż to nam sugerowali, że byłoby dobrze. Ale
udało nam się. Tam też przeboje. W Emiratach oni byli tacy
zachwyceni tymi najnowszymi przebojami. Wtedy nie było rapu raczej,
żadnego techno. Były ładne, za przeproszeniem, piosenki.
Melodyjne.
George Michael. No różne, „Only you”, Jacksona, „Billy Jean”
koleżanka śpiewała. Ona miała taki niski głos. Repertuarowo to
nie powiedziałabym, żeby to odbiegało od tych naszych
dansingowych.
Czyli w Polsce też podobnie, te zachodnie hity?
Tak. No oczywiście bez „Białego misia”, bez „Góralki Halki”
to nie mogło się odbyć. „Nie było Ciebie tyle lat”
Giżowskiej, coś Sośnickiej, Bajmu „Daj mi tę noc” to
obowiązkowo.
Czyli to już jakieś późniejsze lata. To nie są lata 90-te?
Bajm już tak. Ale te „Góralki Halki” i te inne to są właściwie
ponadczasowe. Całkiem niedawno jak graliśmy, to przyszedł do nas
jakiejś starszej daty pan. A znacie to? No jak nie, jak tak!
A czy mogłaby Pani jakoś to czasowo uporządkować? Mówiła
Pani o latach 80-tych. Kiedy był ten początkowy okres, kiedy ten
drugi zespół?
Początkowy to był 1977 rok. W 1979 Zuźka się urodziła. Potem był
ten czas tych tras i tych wyjazdów.
Po Polsce.
Tak. W 1983 roku jeszcze byliśmy tutaj na trasach, ale moja Baśka
się urodziła. Pierwszy zagraniczny wyjazd to rok 1985, czyli
Emiraty Arabskie. Potem już po kolei. Wyjazdy to nie było pasmo,
tylko to było z przerwami rok-dwa-trzy lata. W zależności, jak
była jakaś propozycja od razu, tak jak po Japonii. Zapytano
się mnie, czy nie pojechałabym jako śpiewająca pianistka,
to powiedziałam, że nie ma mowy! Na następne pół roku, jak
jestem miesiąc dopiero w kraju?! A mam dwoje małych dzieci?
Ale to jednak było tak, że ta baza była. No i 1992 rok to Jordania
na 7 miesięcy. W 1996 roku Japonia.
Po raz drugi?
Nie, po raz pierwszy. W Japonii byłam tylko raz. Niedługo potem
była Jugosławia. Następnie Niemcy. I cały czas z tą bazą w
Warszawie. Z tą pracą. Bo niczym innym się nie zajmowałam.
Tak żeśmy się śmiali, że my tylko umiemy grać i śpiewać.
A tak naprawdę niczym innym nie będziemy się zajmować, bo
nie chcemy.
zdj. Japonia, 1998 r.
To chyba przede wszystkim.
Zdecydowanie. Ale potem oczywiście sytuacja polityczna i życiowa, i
wiek, nie oszukujmy się. Wiadomo, że człowiek zaczyna myśleć o
jakiejś formie stabilizacji, żeby mieć co do garnka włożyć.
Umówmy się, że młodych ludzi jest masa. Jak słucham tych różnych
programów, to są naprawdę świetni. Więc uważam, że czas był
jak najbardziej właściwy, żeby oddać tę pałeczkę. Zresztą ja,
powiem szczerze, grywam tam na jakimś weselu, czy tam na jakiejś
potańcówce, półprywatnej. Oczywiście za jakieś mniejsze
pieniądze, ale nie czuję się już komfortowo. Uważam, że trzeba
umieć się jakoś z godnością, zwłaszcza z tym zawodem, rozstać.
Nie ma nic gorszego, niż się ośmieszać. Śpiewanie się nie
zmienia, ale wygląd się zmienia. No, Foggowi i śpiewanie się
zmieniło, ale miał już wtedy 90 lat. Pamiętam jego ostatnie
występy. Żal mi go było, a to jest już chyba najgorsze, co może
być. Jak słuchacz czuje żal, że występujący tak kurczowo trzyma
się sceny. U aktorów jest nieco inaczej, bo może zagrać kogoś
starszego. Ćwiklińska umierała stojąc i dociągnęła na
scenie prawie do setki. A tutaj to nie, trzeba się ruszać, trzeba
wyglądać. Czasem grywam, bo wielu ludzi ceni sobie takie starsze
doświadczone zespoły, które wiedzą, jak zabawić.
Jak rozkręcić zabawę.
Tak! Od czasu do czasu śpiewam, ale wtedy się chowam za klawiszami,
ubieram się na czarno, żeby nikt mnie nie zauważył. Oczywiście
prowadzę zabawę, oczepiny, nie oczepiny, wszystko tak, jak trzeba.
Ale to już nie jest to samo.
Czyli z takiej bardziej aktywnej działalności, kiedy Pani
zrezygnowała?
2002-2003 rok?
Czyli jakieś 10 lat temu.
Wcześniej to właściwie co sobotę było jakieś wesele. Potem już
coraz rzadziej, bo też mniej się ogłaszaliśmy. Jakoś tak to się
rozmywało.
Chciałabym jeszcze wrócić do początku. Mówiła Pani o różnych
lokalach i polityce, może to tak brzydko brzmi...
Była polityka!
O to też chciałabym zapytać. Ale może najpierw o te lokale.
Teraz coraz częściej się do tego wraca. Kawiarni, może
niekoniecznie z lat 80-tych, ale jeszcze z lat 50-tych. W ogóle
wraca się do historii miejsc zabawy w Warszawie. Czy mogłaby Pani
powiedzieć, jakie wtedy były lokale? Były jakieś podziały, gdzie
kto chodził?
Tak, było, było. Zależało od zespołu, ale też od kieszeni. Były
droższe, typu Kaukaska. To była historyczna knajpa w Domach Centrum
przy ulicy Widok. Wjeżdżało się windą i nie było żadnego
innego wejścia. Był windziarz. Tam zawsze było full. Oczywiście
bardzo zmieniali się ci ludzie, po prostu kręciło się cały
czas. Góra, dół, góra, dół, góra, dół. Jeszcze Adria, super
ekskluzywna restauracja na Moniuszki, na tyłach Filharmonii. To jest
nawet takie historyczne miejsce, bo tam na biały koniu wjechał
generał. I to był rzeczywiście taki lokal, że o! Przyjeżdżali
do Adrii! Ale to były lata 70-te, początek 80-tych. Już działały
te bardzo ekskluzywne restauracje w hotelach. One były dla gości,
których było stać na ekskluzywny hotel. Albo dla tych, którzy
chcą się pobawić za duży pieniądz. Kongresowa też była.
Ale to już ogromna sala koncertowa.
Nie! Restauracja. To była restauracja, gdzie teraz jest jakiś klub.
Schodziło się po schodach. Była tam fontanna. To było w Pałacu
Kultury, ale nie miało nic wspólnego z Salą Kongresową.
Taka bardzo duża restauracja, oczywiście w tych marmurach, z
tą fontanną, w której niektórzy w przypływie dobrego
nastroju nawet się kąpali. Były też takie mniejsze, gorsze lokale
dla ludzi, którzy sobie przyjdą, wpadną na lufę i posłuchają
muzyki, wezmą dziewczynę. Bardzo było demokratycznie, jeżeli
chodzi o lokale, bo były takie dla każdego.
Każdy mógł znaleźć swoją półkę.
Mógł się jakoś umiejscowić. A jeżeli mu odpowiadało, to
naprawdę był częstym gościem. Z tego restauracja żyła. Były
takie lokale, gdzie byli bramkarze. Winogrona klientów na nich
wisiały i dawali im w kieszeń. Masz, wpuść mnie! Gastronomia
naprzeciwko dawnego Domu Partii to był wielki lokal. Graliśmy tam
trzy lata. Śmialiśmy się, że to jest praca zmianowa. Pierwszy
zespół zaczynał o 17. My przychodziliśmy chyba na 22 i zgodnie z
umową mieliśmy grać do 2. A bywało, że kończyliśmy o 5 i
wracaliśmy pierwszym autobusem z Nowego Światu.
A w których hotelach były dansingi?
W Bristolu. W Europejskim. Bardzo fajny, bardzo dobry zespół tam
grał, nasi koledzy. Tak zwane Kamieniołomy. Schodziło się po
schodkach w dół. Na górze był Lux i tam lądowaliśmy za karę,
jak ktoś był niegrzeczny w innej restauracji. To będzie kara i
idziecie grać do Luxa. A Lux to była taka stołówka. Tam były
obiadki, kolacyjki. Ale też ci goście hotelowi, więc nie ma
zabawy. Wszyscy woleli do tych Kamieniołomów. A tam mogliśmy tylko
instrumentalnie, wolniutko, cichutko, nie za głośno.
Żeby nie przeszkadzać przy jedzeniu.
Tańców nie było tam żadnych.
Foksal, nie wiem, czy w latach 80tych...
Kameralna.
To było to miejsce złożone z trzech miejsc? Najpierw rano
jedno, później po południu drugie, a wieczorem otwierało się
dopiero trzecie, taki klub nocny?
Nie, trójkąt bermudzki to był Dom Chłopa, Sofia i Adria. Sofia
była na samym końcu, bo tam była dyskoteka. Graliśmy, a potem
była dyskoteka do samego rana. W Adrii grało się wcześniej
i wcześniej kończyło. A Dom Chłopa, czyli Hotel Gromada to
taki pośredni, bo tam też przychodzili specyficzni ludzie.. Tam
przyjeżdżały wycieczki z okolic, ze wsi, z różnych miejsc.
Zorganizowane wycieczki, które zwiedzały Warszawę. Wieczorem szli
się bawi. To takie określone towarzystwo. Ludzie z Warszawy się
tam nie garnęli. No chyba, że ktoś był niedopity. Wtedy już
nawet tam poszedł. Ale ten trójkąt, o którym Pani mówi, to był
trójkąt bermudzki. Lokale w promieniu kilku ulic. Sofia była na
Placu Powstańców.
Powstańców Warszawy? Czyli to był Hotel Warszawa?
Hotel Warszawa też, tam na rogu. I tam też był dansing. Dlatego
mówię, że gdzie się nie rozejrzeć, to był dansing. Tak samo na
placu Konstytucji, MDM. Tam też była restauracja i dansing,
i to bardzo lubiany i odwiedzany przez wszystkich. Co dwie
ulice był lokal, w którym grało się, w którym coś się
działo. A w tej chwili to nawet większości z tych miejsc już nie
ma. Nie to, że nic się tam nie dzieje, ale ich już nie ma, są
zlikwidowane.
zdj. występ zespołu RH Blues, około 1980 r.
A w których miejscach Pani śpiewała ?
Chyba we wszystkich. Pamiętam, że w centrum, w Domu Chłopa nie
grałam. W Sofii grałam, w Vadii grałam, w Kongresowej, w
Trojce. Trojka to była drugie takie miejsce w Pałacu Kultury, ale
po drugiej stronie. Jako muzyce nazywaliśmy tę knajpę bokową.
Bokowa, to znaczy odwiedzana przez wielu gości, którzy zamawiali
piosenki. W Kaukaskiej też śpiewałam. Właściwie mogę
powiedzieć, że we wszystkich. Nawet w takich miejscach, gdzie teraz
znajdują się same banki. Na Marszałkowskiej była Odra,
Tokaj. Tylko w niektórych grało się miesiąc, w innych trzy
miesiące, a w innych parę lat. W Gastronomii śpiewaliśmy trzy
lata. Chyba skądś wróciliśmy i tak już usiedliśmy w
tej Gastronomii, bo to był bardzo dobry lokal. Potem kierownik
przeniósł się do Astorii przy Rondzie Wiatraczna. Z Astorii
pojechaliśmy na 7 miesięcy do Jordanii.
A które miejsce lubiła Pani najbardziej?
Chyba Gastronomię, bo tam byliśmy najdłużej. Przychodziliśmy jak
do domu. Znaliśmy wszystkich kelnerów, sprzątających,
kierowników. Gdy w innych miejscach byliśmy tylko na chwilę, na
rok, to już szukało się czegoś lepszego lub jakiejś
możliwości wyjazdu. Trasy wtedy już nie bardzo mi odpowiadały, bo
jednak dużo czasu spędzało się poza domem. A dziewczyny już
poszły do szkoły. Babcia już odmówiła współpracy i trzeba było
siedzieć w domu. Potem jeszcze zgodziła się na tę Jordanię. Obie
dziewczyny były już w szkole i to w szkole muzycznej. Trzeba było
siedzieć i ćwiczyć. Mama na szczęście była nauczycielem
muzyki, więc to nie był dla niej problem. No ale to było
obciążenie, odpowiedzialność, wiadomo. Więc te wyjazdy już się
rozmydliły i szukałam pracy tutaj na miejscu.
Chciałabym jeszcze zapytać o tę
politykę. Jak ta polityka wkradała się w tę rozrywkę? Mówiła
Pani o dwóch organizacjach, które miały pieczę nad różnymi
lokalami.
Przedsiębiorstwa rozrywkowe. Przykra sprawa tak mówić, ale wiele
razy wszystko zależało od dobrych układów z szefem
przedsiębiorstwa. Niejednokrotnie było tak, że dopominali się
łapówek, by załatwić ten lepszy lokal. Ci, którzy godzili się
na płacenie, zawsze trafiali bardzo dobrze. My bardzo się
buntowaliśmy. Nie godziliśmy się na to, żeby płacić za pracę,
więc raz było lepiej, raz gorzej. Stąd mogę powiedzieć, że
poznałam więcej miejsc. Miałam taką możliwość, nie usadziłam
się w jednym miejscu. Zresztą wiem, że goście woleli taki swój
zespół. Taki, który wchodzi i o, nasz zespół! W tej chwili to
jest tak, że ojej, ci grali wczoraj i dzisiaj znowu tez grają? O
matko! A jutro też grają? O rany! To będziemy musieli iść gdzieś
indziej. Wtedy gdy widzieliśmy naszych stałych bywalców to na
dzień dobry graliśmy utwory, które najczęściej zamawiali.
Czyli już tutaj jesteśmy u siebie.
Tak, moja orkiestra!
A te lepsze lokale, to była na przykład Adria, czy te hotelowe
restauracje?
Tak, Adria. Też Victoria. To był Czarny Kot, super ekskluzywny i
taki pierwszy hotelowy lokal. Hotel Warszawa. Tam grali nasi koledzy
przez parę lat, dobry układ. Także polityka polegała na tym,
że zarządzający tymi restauracjami byli zrzeszeni w Estradzie,
inni w ZPRach.
Zespoły zgłaszały się do tych
organizacji czy do konkretnych lokali?
Do organizacji.
Czyli oni rozdysponowywali swoimi miejscami.
Tak. Można było wcześniej wybrać się do kierownika restauracji i
zapytać, czy może miałby ochotę posłuchać, czy odpowiadałby mu
taki zespół. Pokazać, gdzie wcześniej graliśmy. A potem pójść
do zarządzających i powiedzieć, że może do tej restauracji?
Ale ostatnie słowo należało do niego. Oczywiście, że było też
tak, że po dwóch tygodniach czy miesiącu kierownik mówił, że
nie chce tego zespołu. No i wtedy nie było dyskusji,
przedsiębiorstwa rozrywkowe nie miały prawa narzucić swojej
decyzji. Kierownik restauracji zna gości, wie, co im się podoba,
słucha ich opinii. W sumie to było najważniejsze zdanie.
Trzeba było się zrzeszyć lub
zapisać do jednego z tych dwóch przedsiębiorstw?
Nie, nie. Można było być jednocześnie w obydwu. Między nimi nie
było konkurencji. Oczywiście, że każde przedsiębiorstwo chciało
mieć więcej lokali. Ten, kto daje prace, u tego się pracuje.
Wiadomo, że w dwóch jednocześnie się nie zagra. Ale jeżeli gra
się w jednej, a oferują lepsze warunki w drugiej, to podejmowało
się decyzję, czy chce się zostać, czy iść grać do innego
miejsca.
A czy w tym czasie były jakieś zespoły, które były bardzo
rozchwytywane? Czy Pani zespół taki był?
Myślę, że były wyrównane. Był taki jeden z górnej półki.
Przez cały czas siedzieli na zachodzie, pływali na statkach. W
momencie ich powrotu lokale, zwłaszcza z gośćmi obcojęzycznymi,
chciały ich zatrudniać. Wtedy od razu mieli pracę. Z buta, jak
przyjechali. Dobrze operowali językiem angielskim, który wtedy nie
był specjalnie popularny. Znali gości, ich gusta. Chyba na tym
to polegało. Zawsze była walka o te lepsze lokale, w których
są boki.
Z tego pierwszego wykształcił
się Pani kolejny zespół, ale też zespół VOX. Czy były jeszcze
jakieś osoby, które teraz są popularne albo były jakiś czas
temu? Czy z tych zespołów dansingowych wykształciły się zespoły,
które były znane nie tylko tutaj w Warszawie?
Nie bardzo. Jeżeli, to byli tacy, którzy dużo wyjeżdżali. I w
branży to była ta popularność. A to ten, który pływa na
statkach. A to ten, który ciągle siedzi w RFNie. Takich nazwisk
specjalnych, publicznych, celebryckich to raczej nie było. Właściwie
to nie było w ogóle ważne. W naszym zawodzie było istotne to,
gdzie się gra.
Czyli to był prestiż.
Tak. Ale był przecież Andrzej Frajndt, zespół Partita, dość
znany. Zespół założył chyba nawet wcześniej niż VOXy, też
wieloosobowy. W tych lokalach brało się go za wzór. O, Andrzej
Frajndt. Śpiewał w Particie, a teraz śpiewa w jakimś lokalu. Ale
to były pojedyncze przypadki.
A czy te zespoły mogły być jakimś pierwszym etapem w karierze
muzycznej? Czy takie zespoły, taki rodzaj wykonywania muzyki,
zabawy, czy to mógł być jakiś kolejny etap jakichś dalszych
kroków, dalszej kariery?
Można mówić nie o tych dansingowych karierach, ale tych z
programów. Ktoś, kto śpiewał, stepował i robił to bardzo
dobrze, to oczywiście była szansa, że jeżeli przyszedł jakiś
menadżer, to wyciągnie go z tego kotła rozrywkowego. Zresztą
podobnie było ze mną w tych śmiesznych chórkach, o których
mówiłam na początku, z Paulosem Raptisem. Jakoś się
skrzyknęliśmy. To były zupełne początki, byłam jeszcze przed
dyplomem.
Czyli jeszcze przed Akademią Muzyczną?
Przed. To był 1975 rok? Jeszcze przed maturą.
Czyli ta klasa wokalna to jest liceum, tak?
Tak. To znaczy szkoła średnia, na Bednarskiej. Może teraz jest
jeszcze gdzieś indziej, ale wtedy to była jedyna z wydziałem
piosenkarskim. Z tej szkoły powychodziły różne znane osoby –
Marlena Drozdowska, Edyta Geppert, Elżbieta Kiebłowska, Lidka
Stanisławska, stara generacja, takie dobre podstawy.... Teraz Ewa
Bem uczy tam piosenki. Obecnie wielu dobrych specjalistów udziela
się tam.
Mówiła Pani, że bardziej interesowała Panią muzyka rozrywkowa
niż klasyczna. Skąd decyzja, żeby pójść do Akademii Muzycznej
akurat do klasy fortepianu?
Na fortepianie grałam od lat dziecięcych, skończyłam szkołę
podstawową, też popołudniową, bo chodziłam do normalnej
podstawówki. Oprócz tego popołudniami do tej szkoły muzycznej.
A to samo było z Bednarską. Zrobiłam normalną maturę w
liceum ogólnokształcącym. A ponieważ byłam związana z muzyką,
z fortepianem, a dyplom zszedł mi się z maturą, to z automatu
zdałam tam na fortepian. Ale zawsze ciągnęło mnie do śpiewania,
swego czasu chciałam pójść do szkoły aktorskiej. Wtedy też
utrwaliłam się w przekonaniu, że jednak wolę śpiewać, niż grać
na fortepianie. Wiadomo, że musiałam umieć grać, bo to była
pomoc przy śpiewaniu. Zrezygnowałam z muzyki poważnej i nie
żałuję. Zrobiłam ten dyplom, żeby nie zmarnować tych lat, ale
to wszystko było już na kopach. Jeździłam już w trasy,
podróżowałam, żyłam innym życiem.
Nie wiem, czy oglądała Pani, czy pamięta Pani film „Wodzirej”
Feliksa Falka?
Tak. Straszna szuja.
Tak. Główny bohater, czy w ogóle cały film pokazuje zaplecze
wszystkich imprez, zabaw. Przekonywanie, łapówki. Jak Pani na to
patrzy? Na ile jest to dla Pani prawdziwy obraz?
Nie miałam kontaktów z takimi ludźmi. Bo to już skrajne, skrajne
przypadki... Ale słyszało się, słyszało. Film przedstawia trochę
wcześniejsze czasy. „Wodzirej” to chyba początek lat 70tych.
Także to na pewno tak było. Ten rynek rozrywkowy dopiero się wtedy
rozkręcał. Koledzy głównego bohatera byli z innych zawodów,
dopiero zaczęli się wkręcać w ten świat artystyczny. A on
wykolegował wszystkich. Ale to jest możliwe. Mieści się w
realiach. Wielokrotnie tak było, że graliśmy w jakimś lokalu i
przychodzili koledzy, żeby posłuchać, miło. A następnego dnia,
co wiedzieliśmy od kierownika, ponieważ był lojalny i chciał
nas zatrzymać, mówi: ale macie fajnych kolegów. A co się stało?
Ci, co wczoraj u was byli, kadzili, że świetnie gracie, że świetna
zabawa. Następnego dnia byli u mnie rano i obsmarowali was, że oni
zrobią to lepiej, że bardziej profesjonalnie. No więc na własnej
skórze tego doświadczyłam.
A czy były w środowisku znane takie zespoły, że było wiadomo,
że ktoś tam niezbyt uczciwie kombinuje?
No były, były.
Czyli było wiadomo, kto to jest.
Było wiadomo, jak się pojawia. Cześć, a super, przechodziłem
właśnie.
Przypadkiem.
Mówię, o-ho. Akcja, akcja. No i rzeczywiście okazywało się.
Nawet całkiem niedawno nam się to zdarzyło. Ze dwa lata temu?
W Legionowie. Wyniosłam się z pl. Wilsona na wieś. A ponieważ
to jest w okolicach Legionowa, to też tam zaczęliśmy szukać
z kolegą w duecie jakiegoś lokalu. Znaleźliśmy takie miejsce w
Legionowie, przyjęli nas bardzo fajnie, bardzo im się podobało.
Graliśmy dwa razy w tygodniu, po trzy-cztery godziny. Pojawił się
nasz kolega gitarzysta. Znaczy nie nasz, ale kolega, którego
znaliśmy z tych różnych akcji. Niby byliśmy pierwsi, ale
niestety. Przyszedł raz, dwa razy i nas wykolegował. Powiedział,
że on zagra sam, za mniejszą kwotę. Poza tym mieszka tutaj obok i
w każdej chwili może przyjść. I faktycznie mieszkał naprzeciwko
tego lokalu, więc byłam zdziwiona, że tego lokalu jeszcze nie
wyczaił, jak to się mówi. I zaproponował, że on w każdej chwili
i dla każdego. Czy zabawa dla dzieci, czy stypa...
Każdy rodzaj imprezy.
A nam podziękowali. Także nie trzeba szukać aż u „Wodzireja”.
Teraz jest o tyle niedobrze, że ci, którzy chcą grać na siłę,
grają za tak skandaliczne pieniądze, że po prostu wstyd nawet
powiedzieć. Trzymają się kurczowo. I jeszcze są takie
przewalanki, że podbierają pracę.
Powiedziała Pani, że nie żałuje Pani tego wyboru, tej muzyki
rozrywkowej. Mogłaby Pani jakoś to podsumować? Z czego jest Pani
najbardziej zadowolona z tej drogi rozrywkowo-muzycznej?
Chyba z tego, że robiłam to, co lubię, to, co kocham, co sprawia
mi ogromną przyjemność, mogłam zarabiać niezłe pieniądze i
zobaczyć kawał świata. To chyba jest podstawa. Nie ma nic bardziej
nieszczęśliwego, niż praca, która jest nieinteresująca, która
nie sprawia przyjemności. To jest taka recepta, którą przekazuję
moim córkom. Młodsza córka też się z tym boryka. Gra już od
paru lat w Pustkach. Teraz z Zuzią założyły też Ballady i
Romanse. To jest dosyć ciężki kawałek chleba, ale szczęściem
jest to, że robi się to, co się kocha. Wiem, że jeżeli zajęłabym
się muzyką poważną, pewnie wylądowałabym w szkole muzycznej i
uczyłabym dzieci, czego nie lubię. Nie żałuję, naprawdę.
Zresztą teraz też wybrałam takie zajęcie, które uwielbiam.
Hoduję psy, zawsze miałam je w domu. Cieszę się, że na starość,
jak to się mówi, nie musiałam pracować gdzieś, gdzie nie chcę.
Pracuję w psim salonie, strzygę yorki. Człowiek nie może się
unieszczęśliwiać.
A jak ocenia Pani dzisiejszy rynek muzyczny, porównując do tego,
co było kiedyś? Widząc też, jak Pani córki sobie radzą.
Z jednej strony jest łatwiejszy, z drugiej trudniejszy. Jeżeli ma
się pieniądze, to można samemu nagrać płytę. Dawniej tego nie
było. Potrzebna była wytwórnia i jakieś bardzo poważne układy.
W tej chwili wystarczy mieć 20 tysięcy, żeby nagrać całkiem
niezłą płytę. A jeśli ma się fajnego, dobrego menadżera, który
to wszystko pociągnie, to można zaistnieć. Z drugiej strony jest
ogromna konkurencja. Dawniej takiej nie było. Dawniej byli lepsi,
gorsi, ale nie było takiego multum dobrych zespołów, dobrych
wokalistów, takich naprawdę z pomysłami. My, mówię o moim
pokoleniu, niestety trafiliśmy na zły czas, bo trafiliśmy w tę
szczelinę. Wtedy, kiedy człowiek mógł się najwięcej rozwijać,
to był stan wojenny, przeciąganki polityczne. To miało dla nas
bardzo duże znaczenie, jeśli chodzi o pracę, rozwój, karierę.
zdj. występ zespołu RH Blues, około 1980 r.
Ale wcześniej tych zdolnych ludzi nie było, czy nie mieli
możliwości zaprezentowania się?
Chyba nie mieli możliwości. Był festiwal piosenki radzieckiej w
Zielonej Górze, były przesłuchania, eliminacje. Też występowałam.
To nic nie wnosiło. Może była propozycja Polskich Nagrań, by
nagrać jakąś tam płytę z kimś. Do chórku czy coś takiego. O,
wygrała, była w pierwszej dziesiątce, to niech ma. Był festiwal
piosenek wojskowych w Kołobrzegu. Było Opole, ale ono było
obwarowane przez tych naszych Czerwonych Gitar, Krawczyków,
Rodowicz.
To też chyba określony rodzaj muzyki. Gdyby ktoś chciał coś
innego, to pewnie nie tam.
Stamtąd wyszło trochę ludzi, chyba Sipińska, Rodowicz, Alicja
Majewska, Sośnicka.
Ale to też jest dość podobny rodzaj muzyki. Jeżeli ktoś
chciał coś bardziej innego, to....
Nie, nie, inne to nie miało możliwości. Ludzie tego nie słuchali.
Dużo też zależało od tego, co puszczali w radio. To bardzo
ustawia gusta muzyczne.
A jakieś nurty poza tym głównym obiegiem? Były takie miejsca
studenckie lub radia harcerskie...
Studenckie! Była FAMA, to był festiwal studencki w Świnoujściu. W
tej chwili chyba jeszcze też coś tam jest, ale to już nie
jest to samo. Wtedy był jako jedyny. Był festiwal piosenki
aktorskiej we Wrocławiu. Śpiewałam wtedy poezję śpiewaną.
Pamiętam, że w jury był Krzysztof Materna. Stworzyliśmy zespół
na tę okazję. Kolega pisał piękne wiersze, a koleżanka
komponowała do nich muzykę.
A czy jakieś takie miejsca były tutaj w Warszawie?
Dziekanka. Akademik Szkoły Muzycznej. Czasami w Szkole Teatralnej.
Taki Klub Sigma na SGGW. Proxima. Tylko to nie ta Proxima, co
jest teraz. Hybrydy. Były kluby studenckie, gdzie coś się działo.
I politycznie, i kabarety były. Ten ruch studencki był dużym
ułatwieniem. Tam byli przecież nie tylko sami studenci.
Rozumiem, że oni ściągali konkretny rodzaj kultury, mieli
konkretne zapotrzebowanie na jakąś muzykę.
To była często piosenka polityczna, jak Jacek Kaczmarski, wiele
różnych kabaretów. Ale w sumie było dużo mniej możliwości niż
teraz. W czasie stanu wojennego był bojkot. W restauracjach nie
grało się, nie jeździło się na żadne imprezy. To był taki
czarny moment, kiedy wszystko siadło.
Rozmawiała Ewa Majdecka
czwartek, 5 września 2013
Konkurs!
Już w najbliższy wtorek (10.09) o godzinie 18 w księgarni Matras (Al. Solidarności 119/125 w Warszawie) odbędzie się spotkanie z autorem książki „Sześć pięter luksusu”. Cezary Łazarewiczem w swojej książce przedstawia pasjonującą historię kamiennicy przy ul. Brackiej 25 w Warszawie, znanej jako Dom Towarowy Braci Jabłkowskich, o którym mówiła przedwojenna Europa.
Gościem specjalnym będzie Jan Jabłkowski. Rozmowę wokół książki poprowadzi Ewa Winnicka.
W związku z tym wydarzeniem mamy dla Was konkurs! Do wygrania oczywiście książka „Sześć pięter luksusu” :)
Pomimo, że Dom Towarowy należał do BRACI Jabłkowskich, to znaczącą rolę w historii tej rodziny odegrały również kobiety. Zadanie konkursowe polega zatem na tym, aby przedstawić, opisać tę rolę.
Na Wasze propozycje czekamy do 10.09 (wtorek) do godziny 23.59. Ślijcie maile na projektwarszawianka@gmail.com. Wygrywa propozycja, która zostanie najlepiej udokumentowana. Odbiór nagrody - osobiście w Warszawie.
Zatem szukajcie! Dobrą okazją będzie oczywiście udział w spotkaniu z autorem i panem Janem Jabłkowskim - może to od nich uzyskacie odpowiedź na nasze pytanie?
Powodzenia!
wtorek, 3 września 2013
Pani Ela – fryzjerka z ulicy Koszykowej
Iza Kieszek z Okna na Warszawę zainspirowana filmem dokumentalnym Okiem warszawskiego fryzjera postanowiła porozmawiać z panią Elą z zakładu fryzjerskiego przy ul. Koszykowej.
Iza - dzięki za możliwość udostępnienia tej relacji!
O wynikach tego spotkania czytajcie poniżej:
Gdzie strzygł się marszałek
Piłsudski? Gdzie ukrywali się działacze podziemia? Jak robi się trwałą
na wąsach? Niezwykła historia zakładu fryzjerskiego przy ulicy
Koszykowej 64.
Zakład fryzjerski przy ulicy Koszykowej
64 mijałam wiele razy. Zwrócił moją uwagę nietypową wystawą, trochę jak z
innej epoki, na której zawsze pyszniły się wyfiokowane głowy lalek.
Później w sieci przypadkiem trafiłam na film dokumentalny Jakuba
Polakowskiego Okiem warszawskiego fryzjera, jego bohaterką była,
między innymi, Pani Elżbieta Wichrowska i zakład na Koszykowej. Historia
tego miejsca zachwyciła mnie i postanowiłam je odwiedzić, a także
poznać jego właścicielkę. Przywitała mnie urocza, serdeczna osoba, która
z chęcią zgodziła się opowiedzieć o tym niezwykłym lokalu, a także
zdradzić ciekawostki związane z 40-letnią historią jej pracy. Na rozmowę
umówiłyśmy się pewnej czerwcowej soboty, żar lał się z nieba jednak w
zakładzie panował miły chłód, a na stoliku stała patera z truskawkami.
Po serdecznym powitaniu, rozpoczęłyśmy podróż w czasie.
Historia zakładu sięga przełomu XIX i XX
wieku, kiedy powstała kamienica pod numerem 64. Od samego początku na
parterze urzędował fryzjer. Niestety niewiele wiadomo o tamtym okresie,
ale już od lat 30. XX wieku zachowana jest dokumentacja zakładu. Pani
Ela pokazała mi plany architektoniczne pomieszczenia, a także różne
dokumenty związane z działaniem salonu. Od 1930 roku kierował nim Ludwik
Kowalewski, który później był szefem Pani Elżbiety. W owych czasach
klientem zakładu był sam marszałek Józef Piłsudski. Salon działał przez
cały czas trwania drugiej wojny światowej mimo, że jego właściciel
został wywieziony. Zakład był idealnym miejscem do działań
konspiracyjnych, tu wymieniane były informacje i tu można było się
schować podczas łapanki. W podłodze głównego pomieszczenia znajdowała
się klapa, pod którą kryło się zejście do piwnicy, z niej można było
wyjść na malutkie podwórko, a stamtąd na ulicę Piękną. Nie raz to
sprytne przejście ratowało życie działaczom podziemia. W 2013 roku
zakład fryzjerski ponownie stał się świadkiem tajnych spotkań, ale już w
innym wymiarze. W Hali Koszyki kręcono sceny do filmu Władysława
Pasikowskiego Jack Strong, „zagrała” w nim także witryna zakładu a Pani Ela gościła u siebie ekipę filmową.
Pani Elżbieta Wichrowska pracę na
Koszykowej rozpoczęła 1 czerwca 1973 roku, najpierw jako pracownica pana
Kowalewskiego, później od 1983 roku, jako właścicielka. Zawodu uczyła
się w rodzinnym mieście, Łomży, gdzie jej nauczycielka i mistrzyni, na
pytanie czy Ela nadaje się do tego zawodu, odpowiedziała: „Mało, że się
nadaje do zawodu, ona będzie pracowała do grobowej deski.” Te słowa były
jak przepowiednia, Pani Ela pracuje jako fryzjerka nieprzerwanie od 50
lat i nigdy nie żałowała tego wyboru. Strzygą się u niej całe pokolenia
Warszawiaków, babcie, ich dzieci i wnuki, najmłodsza klientka ma 10
miesięcy. Z wieloma osobami fryzjerka zaprzyjaźniła się, stała się dla
nich ważna, czego dowodem może być prezent, jaki kiedyś otrzymała od
klientki na imieniny, 1500 kwiatów! Wśród stałych bywalców salonu były
też znane osoby takie jak np.: aktor Janusz Zakrzeński, bokser Jerzy
Kulej i jego żona Helena, dziennikarka Teresa Torańska.
W trakcie naszej rozmowy Pani Ela udzieliła odpowiedzi na wiele pytań, poniżej kilka z nich.
Zakład znajduje się tu od początku powstania budynku?
Tak, tak jak jest. To wszystko co
Pani widzi, ta witryna to jest cały czas, tak jak było od powstania. To
pamięta wojnę, tu nie było zniszczeń, budynek obok legł w gruzach, ale
ten nie. W trakcie wojny szefa wywieziono, ale pracownicy tu byli i
pracowali. U fryzjera można było wszystko robić, omawiać różne sprawy,
przekazywać sobie różne informacje, tu się odbywały wielkie konspiracje.
A przed wojną strzygł się tu marszałek Piłsudski, przychodził do szefa.
Były zdjęcia, ale jeden z pracowników je zabrał, ja je jeszcze
widziałam, ale później przepadły razem z nim.
Dlaczego została Pani fryzjerką?
Zawsze chciałam zostać fryzjerką. Mój
tata chciał, żebym była agronomką, ale ja nie. W moim rodzinnym
mieście, Łomży, poszłam do Pani Ireny Zysk, wiedziałam od cioci, że tam
poszukują pracowników do zakładu. Pani Zyskowa zgodziła się mnie
przyjąć. Były w tym czasie trzy ucznnice, ja byłam najmłodsza. Po
odbytej nauce szefowa chciała, żebym została, ale ja chciałam wyjechać.
Wyjechałam i nie żałuję tego, nie żałuję że jestem fryzjerką, nie
żałuję, że pracuję na Koszykowej. Tak los pokierował, że jestem tutaj.
Lubię tych ludzi, lubię to środowisko, dzięki tym ludziom żyję. W swoim
życiu spotkałam wiele, bardzo życzliwych osób, najlepszym dowodem jest
to, że przychodzą po tyle lat.
Jak wyglądał egzamin kończący naukę?
Trzeba było ostrzyc włosy, zrobić
fale, potem pokazać, jak się robi trwałą. Potem uczesania, ja miałam
fryzurę dzienną, wyciskanie fal, na jednej modelce, a na drugiej fryzurę
wieczorową, bardzo strojną, loki, takie biedermeiry.
Jaką fryzurę lubi Pani najbardziej czesać?
Robię wszystkie fryzury, ale bardzo
lubię robić fale. Jedną z moich ulubionych klientek jest Pani Hania z
operetki warszawskiej. Właśnie jej czesałam takie przedwojenne fale.
Jak się robi takie fale?
Wyciska się, ręcznie.
Fryzura, którą zawsze będzie Pani pamiętać?
Bardzo możliwe, że jestem pierwszą
fryzjerką, może nawet na świecie, która robiła trwałą na wąsach. Pan
miał długie wąsiki i zażyczył sobie na wąsy trwałą, żeby mu nie
wchodziły do zupy. Założyłam na wąsy osiem wałeczków, po cztery na każdą
stronę. Klient był bardzo zadowolony i przyszedł drugi raz.
Jak zmieniają się Warszawiacy i Warszawa?
Kiedyś świat był inny, panowała
większa życzliwość, ludzie się lepiej znali. W danym obrębie Warszawa
była jak mała wioska. Na przykład Koszykowa, Lwowska, tu każdy znał
swojego sąsiada. Teraz ludzie się odcinają, mieszkają w jednym bloku i
się nie znają. Kiedyś było dużej więcej zażyłości między ludźmi,
bardziej się wspierali. Były całe klany znajomych. Przedtem, kiedy
wyjeżdżało się na urlop to klucze zostawiało się sąsiadce. Była
odpowiedzialność i zaufanie. Wolałam tamtą Warszawę, tamten czas,
chociaż to były trudne czasy. Wszyscy musieli brać udział w przymusowych
czynach społecznych, odbudowach, pochodach, ale poznawali się, jedli
razem śniadanie, rozmawiali. Było ciężko, ale ludzie byli dla siebie
bardziej życzliwi.
Jakie jest Pani ulubione miejsce w Warszawie?
To miejsce, bardzo lubię tę ulicę,
ten klimat, ten zakład, lubiłam starą Halę. Kiedy zamykano Halę,
zrobiłam wielkie zapasy, sama się teraz z tego śmieje, ale dla mnie
żaden inny sklep w Warszawie nie istniał. Tutaj się dobrze czuję,
przyszłam tu na chwilę i nie żałuję nawet jednej sekundy, że zostałam na
tyle lat. Bardzo też lubię Plac Konstytucji, dziesiątki razy tamtędy
przechodzę, co i raz zerknę do góry i myślę, o! jeszcze tego elementu
nie zauważyłam. A przechodzę tędy tyle lat.
Co niezwykłego jest w ulicy Koszykowej, w tej okolicy?
Tu są jeszcze inni ludzie. Tu
mieszkają starzy warszawiacy, oni są inni. Ci ludzie się znają, każdy
wie, że to jest córka Zosi, a to jest córka Krysi. Ci ludzie tworzą
klimat. Jak byłam chora, dzwonili, czekali, nie poszli nic zrobić sobie z
włosami, czekali na mnie. Pytali jak się czuję, czy już jest lepiej. To
właśnie tworzy tę atmosferę, to jest to, czego ludzie potrzebują, czego
im brakuje. Codziennej serdeczności.
Rozmawiała Iza Kieszek
środa, 26 czerwca 2013
Modystka
Zakład przy ulicy Grójeckiej 59/63, Tel. 22 823 68 44
Pani
Barbara od 43 lat pracuje jako modystka. W zakładzie przy ulicy
Grójeckiej, ręcznie szyje się kapelusze, ale nie tylko – jako
jedne z ostatnich, albo nawet ostatnie, prowadzą usługę
przerabiania kapeluszy. Klientki mogą przynieść do zakładu swoje
stare okrycia głowy, które chcą przerobić według własnych
upodobań. Czasami są to kapelusze z nietrafionych zakupów,
ponieważ jak mówi Pani Barbara, kapeluszy nie można kupować przez
internet, bez uprzedniego zmierzenia. Musi on pasować do owalu
twarzy, sylwetki, a dobranie takiego kapelusza nie jest rzeczą
prostą. Pomoc w tym zakresie można uzyskać właśnie w zakładzie
przy Grójeckiej 59/63. Panie służą radą i dbają przede
wszystkim o zadowolenie swoich klientek. Zdarza się, że klientki
wracają po nowe kapelusze pamiętając pomoc, jaką otrzymały
poprzednim razem. Kapelusze robione na zamówienie muszą idealnie
pasować nie tylko kształtem, ale i do rozmiaru głowy, dlatego
szycie na miarę gwarantuje to, że kapelusz nie będzie, ani za
duży, ani za mały. Dodatkowo, zawsze po zmierzeniu przez klientkę,
można jeszcze dokonać poprawek. Do Pań Modystek można przyjść z
własnym pomysłem ulubionego fasonu, czy wzoru.
Choć
Pani Barbara skończyła zawodową szkołę modystyczną, to mówi,
że tak naprawdę wszystko co wie o szyciu kapeluszy, wie dzięki
praktyce i doświadczeniu w pracy. W szkole zawodowej nauczyła
się tylko podstawowych rzeczy -
jak zrobić wykrój ronda, czy główki, jak szyć kapelusze
słomkowe. Jednak dopiero rozpoczęcie własnej praktyki zawodowej
pozwoliło jej rozwinąć umiejętności w tym kierunku. Oprócz tych
manualnych, praca modystki wymaga także dodatkowej umiejętności -
wyczucia smaku.
Technik
wykonania kapeluszy jest wiele. Kapeluszy z filcu się nie szyje,
lecz prasuje małym żelazkiem i układa pod wpływem ciepła. Szycie
następuje dopiero przy
wykończeniu danego kapelusza – robieniu lamówki, bądź
dekoracji. Inaczej jest z kapeluszami z futra. Najpierw prasuje się
podkład z filcu, który ma pełnić funkcję usztywniającą
kapelusz, by futro utrzymało odpowiedni kształt i kapelusz się nie
łamał. Z futra wykraja się „główkę” i rondo, po czym
nakłada się na mokro na usztywnienie i modeluje. Wtedy pozostaje
zszycie wszystkich części oraz wszycie podszewki i ozdobienie.
Niezbędne do wykonania kapelusza są drewniane formy, które nadają
kształt „główki”, a ta może być różna: płaska,
cylindrowa, okrągła, „po męsku”. Także pora roku ma
znaczenie i wpływ na to, jaki kapelusz się nosi. Są kapelusze
zimowe, jak wspominane z futra, letnie, np. słomkowe (z rachii -
dawnej, prawdziwej słomy, która teraz jest już nie do zdobycia,
gdyż zastąpiły ją sztuczne tworzywa), bądź z usztywnianej
koronki bawełnianej, są kapelusze wiosenne, ale także takie, które
można nosić praktycznie w ciągu całego roku, jak te z filcu.
Oprócz kapeluszy, są także ręcznie układany turbany. Uszycie
jednego kapelusza jest bardzo pracochłonne, trwa parę godzin,
czasami nawet i dwa dni. Oprócz wspomnianych materiałów używa się
także wełny i atłasów.
Sprzedaż
jest zawsze bezpośrednia, gdyż jak mówi Pani Barbara, liczy się
sprzedaż do konkretnej klientki. Ważne jest, by klientka mogła
przyjść przed kupieniem kapelusza i go zmierzyć, a ponieważ jest
na miejscu pracownia, można dokonać odpowiednich poprawek, tak by
kapelusz był dopasowany.
Zawód
modystki jest coraz rzadziej spotykany. Panie, które wciąż jeszcze
szyją kapelusze muszą radzić sobie z szeregiem problemów. Coraz
mniej osób kupuje ręcznie szyte kapelusze, głównie osoby starsze.
Zdarza się jednak także, że do pracowni przychodzą eleganckie
młode kobiety. Kiedyś, przed okresami takimi jak Święta
Wielkanocne, czy Wszystkich Świętych ruch w sklepie znacznie się
wzmagał i trzeba było pracować nawet do 22.00, żeby zrealizować
wszystkie zmówienia. Dzisiaj kapelusze kupuje się w sklepach i na
bazarach, mimo, że zwykle są one produkowane masowo w jednym
fasonie i w jednym rozmiarze.
Główną
niedogodnością, z jaką borykają się modystki, jest brak
materiałów i miejsc, gdzie można je zakupić. Trudno jest dostać
takie surowce jak słomkę na kapelusze słomiane, kapliny, czy ładne
odcienie pilśniu – zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że to
życzenie klientek jest najważniejsze i trzeba brać pod uwagę ich
własne gusta. Prężnie działające niegdyś fabryki takich
surowców, dzisiaj już nie pracują, a zapasy materiałów powoli
się kończą. Nawet wstążki, takie jak się używało kiedyś i
które można było ładnie formować, dzisiaj zostały wyparte przez
te ze sztucznego tworzywa, a efekt nie jest już niestety ten sam.
Powodem
zamknięcia wielu pracowni modystycznych jest podniesienie czynszów
lokalowych nawet o 100%. Tego też obawia się Pani Barbara, bo jak
sama mówi, wokół jej pracowni są tylko banki, które powoli
wypierają drobne rzemiosło z lokali.
Wysłuchała i sfotografowała Monika Zajkowska
Praca powstała w ramach projektu CARIDIS, który polega na stworzeniu katalogu ginących zawodów w Europie. Szczególnym aspektem projektu jest zwiększenie zaangażowania dorosłych słuchaczy w życiu społecznym. Dorośli kursanci instytucji partnerskich są zachęcani do zbierania informacji o ginących zawodach, analizowania ich, opracowywania oraz dzielenia się wiedzą związaną z ochroną dziedzictwa etnograficznego i kulturowego.
http://caridis.eu/
środa, 12 czerwca 2013
Repasaczka
Wszyscy
się dziwią, że ja robię bez okularów.
Zakład usługowy
Artystyczne cerowanie garderoby, repasacja rajstop (p.
Danuta Sobótka), usługi krawieckie
ul. Wilcza 26
00-544 Warszawa
tel. 22 629 05 85
pon. - pt. 11.00-18.00
Ja
pracuję, proszę panią,
50 lat.
Chodziłam
na kurs, pierwsze były na Podwalu. Repasacyjne, krawiectwa. Różne
takie. Robiło się kursy półroczne, roczne. Już teraz żadnych
kursów nie ma. Nie uczą, nie ma. Dawniej to były kursy stolarskie,
tokarskie. Teraz wszystko już jest zaniechane. Już Podwala nie ma.
Wtedy
była osoba, która wykładała repasację. Każdy musiał kupić
sobie maszynkę. Pokazywano i w ten sposób uczyło się.
W
ogóle to kiedyś była Spółdzielnia Pożyteczna. Potem Pożyteczna
połączyła się ze Spółdzielnią Moderna. A później Moderna już
zanikła i każdy przeszedł na prywatyzację. I my jesteśmy
z prywatyzacji. Tutaj na Wilczej pracuję ze 30 lat. Jesteśmy
na własnym rozrachunku. Wynajmujemy zakład od ZGN.
Jak w
PRLu nie było tych rajstop, to wszystkie zniszczone rajstopy
przynoszono do naprawy. Było bardzo dużo pracy. Bardzo dużo.
Przyjmowało się i układało rajstopy w workach. Z taką datą,
z taką datą, z taką datą. Było dużo tych repasaczek. Jak
jedna nie wyrabiała, to dawało się drugiej. Naprawdę było tyle
pracy, że nie dało rady tego przerobić.
Czasami
klientka płacze za rajstopami.
W tej
chwili pończochy też są bardzo modne. Ładne pończochy są bardzo
drogie, bo kosztują 70-100 złotych. Też jest moda na rajstopy. Jak
kupi się rajstopy za 4 złote, to nie opłaca się ich robić, jak
naprawa kosztuje 3 złote. Ale są też rajstopy firmowe, które
kosztują 200-250 złotych. To wtedy klientki robią. Również
grubsze, takie jesienne rajstopy, bo też są drogie.
Teraz
materiały są takie, że nadają się tylko do zaszywania. Bo nitka
w rajstopach jest jak wata. To nie nadaje się do niczego. Z czego
oni teraz to robią, to nie wiem, naprawdę. Kiedyś zresztą
podobnie. Cały czas byle co. Nawet jak przywożą z zagranicy.
Jeszcze gorsza chała, jak nasza, a niby firmowe. Czasami
klientka płacze za rajstopami. Dała 180 złotych i już do
wyrzucenia. Jak dowie się, że nie da się tego zrobić, to po
prostu blednie. Albo wychodzi z bardzo dużym zszyciem. Tam, gdzie
nie widać śladu, to można zrobić. Ale jak łydka, czy kolano, to
kto to założy? Jak już taką panią stać na takie rajstopy, to
już nie może być byle jakie zaszycie. A nie można tego zrobić.
I kończy się złością.
Nie
można powiedzieć dokładnie, ile czasu zajmuje naprawa. Czasami
jedno oczko trzeba przerobić ręcznie. To wszystko zależy od
gatunku, od wyrobu. Oczko może wymagać poświęcenia więcej czasu
niż trzy oczka maszynką.
Igła
i nitka
To
jest igła, której nie można dostać. Tylko jeden człowiek je
robi. Ma 70 lat. Znam go prawie 30 lat, może więcej. On tak
mnie wspomaga, ale żeby komuś zrobić igłę, to nie. Muszę mieć
przynajmniej z 10 igieł, żeby mnie zrobił. Przyjdzie moment, że
on oślepnie. Wtedy będę mieć na zapas. Bo jak nie będę miała
igły, to koniec. Już nie ma pracy. Miałam ostatnio przerwę prawie
dwa miesiące, bo nie miałam igły. Pan zachorował, wyjechał i nie
było komu robić. Tu się praca nagromadziła, że do tej pory nie
mogę z niej wyjść. A to niech zostanie, to kiedy będzie igła, to
pani zrobi. Dopiero teraz wychodzę z tych zaległości.
Nitki
do naprawy są ze starych, zniszczonych pończoch. To muszą być
pończochy. Z rajstop to jest taka wata. Widzi pani? To jest wata.
Tego pani nie zaszyje. A z pończoch to jest cienka, sztywniejsza
nitka.
Przez
cały czas nie mam okularów. Taki mam wzrok, że do pracy, do
czytania, to wszystko bez. Wszyscy się dziwią, że ja robię bez
okularów, a to taka precyzyjna praca. Ja pani powiem, praktyka.
Maszynka
To też
jest maszynka robiona przez tego pana. Silniczek jest z adaptera.
Kiedyś były takie adaptery Bambino. Słyszała pani? To jest wyjęty
silniczek w obudowie. Już nigdzie nie dostałabym takiej maszynki,
już nikt takiej nie robi. Ale że mam dwie, bo jedną w domu, drugą
tutaj, to jestem bardzo bogata. Jak jedna się popsuje, to jest i
druga.
A jak
była spółdzielnia, to było więcej maszynek. Sprowadzali je ze
Szwecji, z Węgier. W ogóle kiedyś to wszystko było inaczej.
Spółdzielnia musiała mieć, musiała dbać, żeby wszyscy mieli
sprzęt.
Klientki
Różne
kobiety przychodzą do mnie. W różnym wieku i z różnym
wykształceniem. Eleganckie i mniej eleganckie. Bardzo
eleganckie jak przynoszą i mówię, że zostanie ślad po załataniu,
to nie zostawiają. A to mnie stać, żebym miała przyzwoite. Nie
może mieć na nogach jakichś tam byle jakich zaszyć, prawda?
Kiedyś
to rajstopy były z polskich fabryk.
Z
Łodzi. Pończochy, rajstopy, to wszystko. A teraz to sprowadzają z
zagranicy. Włosi, nie Włosi. Różne przecież. Te bardziej
luksusowe to chyba z zagranicy. Przedtem to były tylko polskie. Łódź
i ewentualnie Zielonka pod Warszawą.
Kiedyś
to w ogóle nie było rajstop. Tylko pończochy. A dopiero później
weszły rajstopy. Nie było kolorowych. Czarne, cieliste, palone,
takie brązowe, takie jasne cieliste.
Są
też rajstopy ortopedyczne, gumowane, ale to właściwie robi się
rzadko. Nie nadają się do naprawy. Igły są niedostosowane do tego
rodzaju materiału. Ale robi się, bo coś tam zawsze pomaga się
klientowi.
Wchodzą
jakieś nowe produkty, robią coś nowego, z różnych materiałów.
A igła została ta sama. Tak jak te 50-60 lat temu. Nic nowego nie
robią. Ja i tak mam szczęście, że znam tego pana. Kilka osób
tutaj dzwoniło i pani pytała się, gdzie może kupić igłę.
Pytałam się tego pana, czy mogę podać jego numer telefonu. Niech
pani nie podaje nikomu, bo tylko dla pani robię.
Kiedyś
było dużo więcej punktów.
Na
przykład u szewca - stoliczek i pani robiła repasację. W sklepach
obuwniczych, na Marszałkowskiej. Tam w Salamandrze siedziała
pani, nawet nasza koleżanka. Stoliczek rozłożony, takie biureczko
i na tym biurku robiła. Inny sklep obuwniczy był przy Dworkowej.
Też była pani. Też robiła. Nawet kiedyś jak była na urlopie, to
brałam od niej pracę.
Teraz
zostało już tylko kilka takich punktów. Zamykają się, starsi
ludzie się wykruszają.
Ginący
zawód
Obecnie
w Warszawie pracuje może jeszcze z 5 osób. Może nawet i nie.
Naprawdę nie wiem. Była pani na Marszałkowskiej, przy Kinie
Polonia. Starsza pani, prawie 80 lat, już zrezygnowała. Starsi
ludzie poumierali.
Nie ma
teraz żadnych preferencyjnych warunków dla rzemieślników.
Traktują nas tak samo, jak kogoś, kto zarabia miliony. Z tej pracy
nie można wyżyć, ale można dorobić do emerytury. Gdybym była
sama w tym lokalu, nie zapłaciłabym komornego. Ale jesteśmy we
trzy. Jak znacząco podniosą nam opłatę za wynajem, zrezygnujemy.
Gdyby
były narzędzia, można byłoby kogoś przekonać. Są młode osoby,
którym nauka ciężko idzie. Mogłyby nauczyć się tego fachu. Ale
na czym? Gdzie on kupi maszynkę? Gdzie kupi igłę? I zaczyna
się, i kończy. Bo ja swojej maszynki danej osobie nie dam.
Poza
tym teraz wszyscy studiują. Jak słyszą, że nie zarobią 300
złotych dziennie, to już od razu śmieją się w twarz. No bo nie
zarobią. Trzeba klienta przyjąć, trzeba klienta obsłużyć.
Dziennie to można zrobić za 50 złotych, za 100 złotych, a czasami
za 30 złotych. Zależy od pracy, jaką trzeba wykonać. Jak było
więcej pracy, to robiło się w domu całą noc.
A ja
to robię z zamiłowania. Lubiłam to i przy tym wypoczywałam. I
nadal wypoczywam. Jak się zdenerwuję, to siadam do pracy i
uspokajam się. Nie byłam aż tak bardzo zdolna w nauce, nie
studiowałam, to wybrałam sobie taki zawód, jaki wybrałam. Jestem
zawsze zadowolona ze swojej pracy, ze swojego wyboru.
Mam
tyle lat, że może popracuję jeszcze 2-3 lata, bo już oczy nie
będą pozwalały mi na wykonywanie pracy. Nie ma igieł. Nie ma
maszyny. To już będzie po prostu zanikający zawód. I koniec.
Wysłuchała i
sfotografowała Ewa Majdecka
Praca powstała w ramach projektu CARIDIS, który polega na stworzeniu katalogu ginących zawodów w Europie. Szczególnym aspektem projektu jest zwiększenie zaangażowania dorosłych słuchaczy w życiu społecznym. Dorośli kursanci instytucji partnerskich są zachęcani do zbierania informacji o ginących zawodach, analizowania ich, opracowywania oraz dzielenia się wiedzą związaną z ochroną dziedzictwa etnograficznego i kulturowego.
http://caridis.eu/
Subskrybuj:
Posty (Atom)